Latem 2017 roku znów pojechaliśmy do Opola na wakacje. Silnik "rupiecia" przeszedł kapitalny remont i od tej pory, motor prawie pachniał nowością. Tatko nie mógł się doczekać ponownego siedzenia na swoim starym-nowym motorze. Mamcia też lubi ten model. Siedzenia są dłuższe i wygodniejsze - jeśli w ogóle można mówić o jakieś wygodzie na motorze. Razem z Tatką przejechała na nim tysiące kilometrów. Stąd ten sentyment. Działo się to jeszcze zanim się pojawiłem w domu.
Z wypiekami na twarzy Duzi pojechali do pana Piotra po motor. Zrozumiałe, że im towarzyszyłem.
Pan Piotr przygotował motor do odbioru. Stał już na parkingu przed warsztatem piękny i czyściutki - znaczy motor, nie pan Piotr. Oczy Tacie zabłysły na widok mechanicznego pupila. Zanim Tatko na niego wsiadł, pan Piotr udzielał informacji. Temat dotyczył użytkowania motoru po kapitalce silnika. Tłumaczenie było przystępne i nawet Tatko, z pamięcią złotej rybki mógł to ogarnąć.
Otóż: - teraz szarżowanie nie wchodziło w grę, bo silnik najpierw należało dotrzeć. Po pierwszych 1000 km, Tatko miał wymienić ojej i uszczelkę pod miskę olejową. Jazda tylko do 3600 obrotów! Po wymianie oleju, Tatko mógł przez kolejne 3000 km jeździć na obrotach do 4500. A potem to już mógł sobie poganiać, do woli. Tatko wysłuchał, ale czy się dostosował? Jak długo wytrzyma silnik po kapitalce pod Tatową "opieką"? Takie i inne pytania krążyły mi po głowie.
Zniecierpliwiony Tatko w końcu usiadł na swój ulubiony motor i obrał kierunek - dom. Wracałem z Mamcią busem. Dzień - jak to ostatnimi latami bywało, mieliśmy upalny, więc w busie dobrze mi wiało. Ledwo dojechaliśmy do domu, a Tatko już zaczął robić plany wyjazdów. Duzi zastanawiali się, gdzie też można kupić uszczelkę pod miskę olejową, do naszego motoru? Pan Piotr mógł nam zamówić, ale dostawa -ze względu na okres wakacyjny, byłaby zrealizowana dopiero po 3 tygodniach. Praktycznie oznaczało to nieużywanie "rupiecia". Taka sytuacja nie mieściła się w Tatowej głowie! Po przeszukaniu Internetu, Tatko powziął decyzję i oznajmił: - Jedziemy do Austrii. - Do Wiednia rzut beretem, zaledwie około 400 km. Tatko był niemalże pewny, że tam znajdziemy wspomnianą uszczelkę. Najpierw jednak Tatko musiał przystosować mój kufer na stary model "rupiecia". Mamcia robiła mi miejscówkę rok wcześniej, ale na młodszy model MotoGuzzi (CaiforniaVintage1100 z 2011 roku) tam jest inny bagażnik - dłuższy. W starym modelu jest krótszy i mój kufer nie opierał się stabilnie. Poza tym nie można go było zaczepić od spodu. Jak wydłużyć bagażnik? Jak? Najprostszy sposób jest najlepszy - deską. Tatko pokombinował i umocował mój kufer, na stałe przytwierdziwszy go śrubami do deski, a potem bagażnika. Najważniejsze, że mogłem bezpiecznie siedzieć. Mamcia, jeszcze w Holandii zrobiła prowizoryczną plandekę na moją miejscówkę, gdyby motor miał stać na deszczu. Kawałek czarnej dermy i linki do zabezpieczenia przed wiatrem wystarczyło, by kufer nie zmókł na postoju. Tego to się po Mamci nie pokaże, abym miał w mokrej miejscówce siedzieć!
Mamcia pakowała ubrania na zmianę. Zabrała to co zajmowało najmniej miejsca. Najważniejsza wystarczajaca ilość bielizny i t-shirtów. W przeciwnym razie, każdy mógłby mi Dużych zlokalizować po zapachu... Wedle zakładanego planu, podróż miała trwać 5 dni.
Wyjechaliśmy dwa dni po odbiorze "rupiecia". Dzień był upalny, jakby ktoś tam NA GÓRZE zapomniał grzejniki zakręcić. Sezon grzewczy się skończył, a w niebiosach nadal do pieca dokładali. Pomyślałem: "wytrzymam".
Patrol policyjny w postaci sierżanta-Mamci, przez Tatowe ramię nieustannie kontrolował obrotomierz, ponieważ ojcu pamięć się zawieszała i próbował jazdy z fasonem.
Wgniatając ojcu palec w biodro, moja Duża, nawracała niesfornego na jazdę w stylu "kursant". Chwilę pomagało, ale nie na długo, bo ten ma problemy z pamięcią od zawsze.
Pierwszy postój zrobiliśmy w Głuchołazach, na tankowanie. Szybko załatwiłem to, co trzeba było. Dostałem miseczkę wody, co przyjąłem z wdzięcznością w oczach i całość wypiłem z ochotą. Duzi też zatankowali się wodą. W upalne dni nawadnianie jest koniecznością. Znowu zajęliśmy swoje miejsca i ruszyliśmy. Przejechaliśmy granicę Polski i już witały nas zalesione drogi, dające cień i ulgę przed promykami słońca. Lubię takie trasy, szczególnie w upalne dni. Szkoda, że nie było takich wiele. Minęło kilka godzin, gdy dojechaliśmy do Brna. Wreszcie pauza na jedzonko. Zajęliśmy miejsca na tarasie. Był w zasadzie na chodniku przed restauracją, z drewnianą podłogą i solidną balustradą, odgradzającą siedzących od jezdni. Ruch tutaj nie był duży. Chyba całe Brno, na raz postanowiło wyjechać na wakacje. I dobrze, bo nie lubię tłoku. Miskę z wodą od razu dostałem, a Mamcia wyścieliła mi kocykiem podłogę, żebym na dechach nie musiał leżeć. Organicznie brzydzę się brudu! Nawet nie wchodzę do łóżka jak jest niepościelone. Porządek musi być. Toteż na wyłożony gładko kocyk położyłem się z przyjemnością. Mamcia zamówiła sobie sałatkę Cezara. Szybko się zorientowałem, że zostałem skazany na kulinarną pokutę. Mogłem wprawdzie liczyć na coś lepszego z Tatowego talerza, lecz nie do końca. Jadł w takim tempie... no, po prostu wrzucał w siebie! Zanim przeniosłem na niego swoje błagalne spojrzenie, talerz zaczynał świecić pustką. Na szczęście zostawił mi jakiś marny kąsek kotleta. Zjadłem i wróciłem na zieleninę do Mamci. Na brzeżku talerza leżały kawałki kurczaka, skrzętnie odłożone specjalnie dla mnie. Zawsze mogę liczyć na Mamcię. Po posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę. Podziwiałem czeskie widoki i miałem mieszane uczucia. Jakoś w Polsce bardziej mi się podoba. Miejscowości są ładniejsze i porządek większy. Na Czechach, niby kamieniczki odrestaurowane, ale jak się przyjrzeć to widać, że remontu nie zrobiono należycie i ponownie się sypie. Ale jak powiedział klasyk: "co komu do domu, jak dom nie jego?". Czechy za to, mają golonki niebotycznych rozmiarów i to mi się podoba.
Dojechaliśmy wreszcie do Wiednia. Mamcia już widziała siebie na starym mieście słuchającą walce Straussa. Niestety...Tatko, w swoim romantyzmie zabrał nas do serwisu MotoGuzzi. Ilu ludzi tyle gustów. Postawiliśmy motor na parkingu (w pełnym słońcu jak zawsze) i Tatko poszedł załatwiać sprawy. Długo go nie było. Czekaliśmy z Mamcią spacerując na zewnątrz. Wreszcie Mamci nerwy puściły i weszła ze mną do środka. W klimatyzowanych pomieszczeniach nikomu się nie spieszyło. Tatko przechadzał się z kubkiem kawy, a my jak sieroty w upale na słońcu, bez kropli wody! Naburmuszona ze złości Mamcia w końcu wysyczała: - "Co z uszczelką?" - Tatko jej odpowiedział: - "Szukają" -. To zdanie jakoś mi się nie komponowało z austriackim porządkiem, który widziałem wokół. Uszczelkę albo się ma, albo nie ma. No ale... ja się nie znam. Może u nich taka moda na bałagan w serwisie i wszystkiego trzeba szukać? Tak więc sobie czekaliśmy. Tym razem nie dałem się wyprowadzić na słońce, Mamcia też. Ostentacyjnie poprosiła o kawę dla siebie, wodę dla mnie i wyścieliła mi swoją kurtką podłogę, żebym na twardym nie leżał. Gest był wymowny: OKUPUJEMY SERWIS! Czekaliśmy ponad dwie godziny, aby dowiedzieć się, że -niestety, uszczelki pod miskę olejową, do naszego modelu BRAK. Sporo czasu im zajęło poszukiwanie... No i co teraz? Gdzie należy szukać tej uszczelki? Już wiedzieliśmy, że nie we Wiedniu. Tatko wykoncypował: "Jedziemy do Włoch! Przecież MotoGuzzi to ich rodzima marka." - Mamcia przystała na propozycję. W końcu nic innego nie mogła zrobić. Obraliśmy kierunek - ITALIA.
Przejechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Słońce chyliło się ku zachodowi. Godzina była taka, w której zaczyna się szukać hotelu. Wjechaliśmy do Pernitz. Nie trzeba było długo szukać by znaleźć hotel. Skierowaliśmy się w kierunku kościoła górującego nad miasteczkiem. Zawsze w pobliżu kościela znajduje się restauracja i hotel, w każdym miejscu na świecie. Znaleźliśmy mały, przytulny Gasthof. On to utulił nasze skołatane nerwy i zmęczone upałem ciało. Po otrzymaniu kluczy od pokoju poszliśmy schodkami na górę. Na korytarzu było wiele fajnych, gospodarskich przedmiotów, pięknie ozdobionych regionalnymi wzorami kwiatów i roślin. Duzi weszli do pokoju. Tatko wpadł do łazienki, ja na łóżko a Mamcia , jak zawsze wzięła się za szykowanie "cywilek" na wieczór. Duzi szybko dokonali ablucji i poszliśmy na posiłek do restauracji po drugiej stronie ulicy. Było tam uroczo. Taras obrośnięty różnymi roślinami, stoliki z kolorowymi obrusami i wszechobecne latarenki. Mimo zmroku, nadal słyszeliśmy śpiew ptaków, a mój lokalizator dźwiękowy namierzył KOTA. Chciałem drania pogonić, lecz Mamcia była szybsza i od razu mnie upomniała. On był u siebie, musiałem tolerować intruza, bo cóż innego mogłem zrobić? W geście wyższości wgramoliłem się Tacie na kolana. Mamcia zaprzyjaźniała się z owym, miejscowym KOTEM. Moim zdaniem przegięła, ale skoncentrowałem uwagę na paniach kelnerkach, które co rusz wchodziły na taras z wielkimi talerzami jedzenia. Czekałem cierpliwie, aż jakieś jedzonko wjedzie na nasz stolik. Nareszcie, wielkie jak sputniki schaboszczaki, ucieszyły moje oczy. Tym razem Mamcia nie katowała się sałatką. Wieczór był młody a chcieliśmy go miło spędzić. Wybaczyłem Mamci tego kota, co go brała na ręce i ciągle tuliła. Dostałem za to wielką porcję sznycelka. Dla Mamci za wielki, więc moja pomoc w przerobie była nieodzowna. Kota ścierpiałem, mimo, że Mamcia przytulała tego wazeliniarza i trzymała nadal na kolanach. Dostał nawet kawałek kotleta, ale co tam, mnie nie brakło. Najważniejsze, że na mnie nie syczał. Ignorował mnie z fasonem tak samo, jak ja jego. Wieczór, po upalnym dniu, był ciepły i miło było posiedzieć z Dużymi na tarasie po obfitym jedzonku. Kot łaskawie zmienił lokalizację, więc ułożyłem się na kocyku i zacząłem drzemać. Moi Duzi upajali się wieczorem i napojami. Niestety, nie dostałem do degustacji i nie mogłem ocenić ich smaku. Przyszedł czas, na opuszczenie lokalu, bo oczy sie nam kleiły. Poszedłem jeszcze z Tatką na spacerek, a Mamcię wysłaliśmy do pokoju, żeby nam łózko rozścieliła. Szybko odczytałem murkowe wiadomości od austriackich kolegów i udaliśmy się na zasłużony spoczynek.
Rano pogoniłem Tatkę udając wymowne zniecierpliwienie, że bardzo muszę ... Naprawdę dobiegł mnie zapach z kuchni mówiąc, o porządnym austriackim śniadaniu. Zapach wcale mnie nie mylił. Sala śniadaniowa była przytulna. Na ścianach wisiały ręcznie haftowane makatki z takimi samymi napisami jak dawniej w Polsce: " Świeża woda zdrowia doda", " Dzień dobry", " Gdy mama gotuje to wszystkim smakuje" i inne. Pomieszczenie jadalne wypełniało wiele przedmiotów codziennego użytku, których zastosowanie zna już niewielu. Przypominały Mamci dzieciństwo i wakacje u jej babci. Mamcia popadła w nostalgię. Moje największe zainteresowanie wzbudzał stary wielki termos, w nim to pływały gorące, prawdziwe serdelki. Wiele uwagi poświęciłem również pojemnikowi z pieczonym boczkiem i różnymi, kiełbasianymi pysznościami. Pachnące świeże bułeczki leżały w koszyczkach. W małych słoiczkach, pyszniły się powidła domowej roboty. Za nie, Tatko dałby się pokroić na spółkę z Mamcią. Ogromnie mi się tu podobało, bo psy po ludzku traktowali i nikt serdelka nie żałował. Jacyś państwo, ze stolika obok, zapytało, czy mogą mnie poczęstować kiełbaską? Oni też mieli pieska - w domu. Oczywiście dostali pozwolenie i podziękowania od Dużych. Ja rownież im podziękowałem, upominając się o kolejną porcję kiełbaski. Bardzo ich tym rozbawiłem. Spodobała mi się Austria, mimo tego falstartu w serwisie MotoGuzzi i kota w restauracji.
Wyjechaliśmy szybko po śniadaniu, kierując się w stronę Włoch. Otaczały nas pagórki i góry skąpane w promieniach słońca. Zadbane domostwa i gospodarstwa, a przy nich pasące się krowy o jasnym, beżowym umaszczeniu. Na szyi, na szerokich skórzanych paskach, miały zawieszone wielkie dzwonki. Podczas ruchu, te charakterystyczne dzwonki, wydawały lekko stłumiony, przyjemny dźwięk. Widziałem takie obrazki kiedyś w telewizji, ale nie myślałem, że tak jest do dziś. Sadziłem, że to na potrzeby reklamowe, czy coś tam, dla turystów.
Przed nami, jechało powoli kilka samochodów. Nagle zatrzymały się. Zdziwieni, ujrzeliśmy przechodzące stado krów. Szły dostojnie, bez pośpiechu z jednej strony szosy na drugą. To one decydowały, gdzie chcą się paść. Widocznie po drugiej stronie trawa była bardziej soczysta. No nie wiem, ale one wiedziały lepiej co jest dla nich dobre. Dobre było to, że na łące, która przebiegała przez szosę, nie było żadnego elektrycznego pastucha ani innego ogrodzenia. Krowy były u siebie, a kierowcy tylko gośćmi, więc musieli się dostosować do "gospodarzy". Gapiliśmy się w to majestatyczne stado z dzwonkami u szyi i wsłuchując się w łagodny ich dźwięk, uśmiechaliśmy się pogodnie, zachwyceni tym sielankowym widokiem. Po kilkudziesięciu kilometrach i zrobieniu zdjęć w pięknych miejscach wróciliśmy na autostradę. Trzeba było zatankować motor. Wjechaliśmy na pierwszą napotkaną stację. Po zatankowaniu, przy tarasie kafejki, Tatko ustawił "rupiecia", tuż obok motorów na włoskich numerach rejestracyjnych. Piękne trzy maszyny marki Ducati błyszczały w słońcu. Panowie motocykliści o czymś żywiołowo dyskutowali i wydawali się ubawieni. Czym? MOIM WIDOKIEM - of course! "Znowu ten mój urok osobisty" - pomyślałem. Mamcia już wcześniej szukała adresów z serwisami MotoGuzzi, niestety, było to dość trudne. Teraz widząc Włochów, miała plan. Podeszła do motocyklistów, wyklarowała im naszą sutuację i zapytała o najbliższy serwis MotoGuzzi. Panowie oczywiście, służyli radą. Weszli na włoską stronę Google i znaleźli, co trzeba. Miasteczko Belluno, to był ten punkt. Mieliśmy do przejechania około 80 km. Ulżyło nam.
Duzi rozpoczęli miłą pogawędkę z Włochami. Ja w tym czasie załatwiałem swoje obowiązki, a potem wypiłem sporą miseczkę wody i położyłem się w cieniu. Panowie Włosi, byli bardzo zaaferowani moją skromną osobą. Nigdy w drodze nie widzieli psa na motorze, toteż pragnęli utrwalić spotkanie ze mną. Chętnie pozowałem im do zdjęć. Wszyscy rozmawiali i rajdach "MotoGP 1" . One też odbywają się u nas, w Assen. Jeden z panów w rozmowie zapytał, czy Duzi znają nazwisko Pertucci? Danilo Petrucci? Oczywiście, że tak! To zawodnik "MotoGP 1". Zawodnik z najwyższej półki na światowych rajdach motocyklowych. Otóż, świeżo poznany pan, był ojcem owego zawodnika, o czym z dumą nam powiedział. Niesamowite, kogo to można spotkać w drodze?! Zostaliśmy zaproszeni do Teamu Petrucci w Assen , gdy będziemy na rajdzie. Tatko, nie był dłużny z zaproszeniem. Podał wizytówkę i adres. W drodze czasem różnie bywa. Sami, nie raz przekonaliśmy się o tym. Jeden znajomy więcej, znaczy: jedna możliwość pomocy więcej. Przyszedł czas na pożegnanie. Każdy z nas miał przed sobą drogę. Panowie wracali do domu, a my musieliśmy znaleźć uszczelkę. Tatko nie wierzył w to, że ten pan był ojcem Danilo Petrucci. Mamcia miała na ten temat własne zdanie, takie samo jak moje: - Po co miałby kłamać, w dodatku przy kolegach??? . Był fajnym gościem, nie musiał nadrabiać cudzym nazwiskiem i robić z siebie błazna przy kumplach. Razem z Mamcią uwierzyliśmy jego słowa. Po powrocie do domu i przeglądnięciu zdjęć w wyszukiwarce, znaleźliśmy ojca Danilo Petrucci. To był ten sam pan, którego spotkaliśmy na stacji benzynowej i który prosił nas o trzymanie kciuków za jego syna podczas wyścigów MotoGP.
Może czasem warto ludziom wierzyć?
Jechaliśmy w stronę poleconego nam miasta Belluno.
Mamcia ani na chwilę nie spuszczała z oczu, obrotomierza. Musiała kontrolować poczynania Tatki, by go fantazja ułańska nie poniosła. Jechaliśmy spokojnie. Za jakimś zakrętem spostrzegłem niedawno poznany, pomarańczowy motor Ducati. Stał na poboczu, chyba oczekując na resztę kolegów. Motocyklista zauważył nas i po raz ostatni w pożegnalnym geście uniósł rękę w górę. Moi Duzi również.
Otaczający krajobraz był piękny. Byliśmy we Włoszech. Tu witały nas inne domostwa i ogrody. Tu każdy dom i mieszkanie w kamiennicy, miało okiennice chroniące od silnych promieni słonecznych, ale również od wiatrów. W górach słonko grzeje bardzo mocno. Wystarczy tylko na chwilę stanąć w słonecznym miejscu, by od razu zmienić kolor twarzy na ciemniejszy. Ja nie zmieniam. Mój kolor jest piękny, ale ludzie to robią, bo lubią wyglądać, jak langusty po wyjęciu z garnka.
Mamcia opowiadała mi, że 1 kwietnia 2005 roku, znaczy: w tym roku, kiedy się urodziłem ale jeszcze nie byłem w planach Mamci, bo miała wówczas 4 psy, dwa konie i papugę, pojechała na narty do Włoch, w Dolomity. W dzień, kiedy dotarła z grupą na miejsce, dowiedziała się, że umarł Papież Polak - "Papa Polaco", tak o nim mówili Włosi. Smutek wlał się we wszystkie w serca. Niestety, każdy z nas ma swój czas do spędzenia na ziemi, a gdy się skończy, musi odejść za Tęczowy Most. Trzeba to zrozumieć.
Po narciarskich wyczynach, jazdą pługiem i powoli, bo orłem w tej dziedzinie Mamcia nie jest -chyba, że o spadanie chodzi, wtedy leci, lotem koszącym wszystko, Mamcia wylegiwała się na balkonie swojego pokoju. Po 3 dniach, wyglądała jak wspomniana langusta. Całą twarz miała czerwoną, a na czubku nosa, skórę tak poparzoną, że aż się strupów dorobiła ! To była lekcja opalania pt.: Po co jest krem z filtrem?". Myślę, że taki popękany nos musiał boleć, nie wspomnę, że głupio wyglądał. Mój jest zawsze taki sam - czarny i mokry.
Dojechaliśmy do Belluno. Na przedmieściu malowniczego miasteczka, w podwórku stał budynek sklepu i serwisu motocyklowego. Tam też zauważyliśmy szyld MotoGuzzi. Miłe dwie panie siedzące wewnątrz przywitały nas uśmiechami i słowami " Buon giorno". Duzi wyjaśnili nasz problem. Trzeba było wymienić olej - koniecznie! Uszczelkę pod miskę olejową także. Panie sprawdziły, czy mają takąż uszczelkę do naszego "rupiecia"? Poprosiły też pana mechanika. Niestety, uszczelki nie było na stanie, ale...panie od razu uruchomiły opcję DZIAŁANIE! Znalezienie uszczelki dla nas, było terza ich punktem honoru. Zaczęły wydzwaniać, po kolei do wszystkich warsztatów i serwisów w okolicy. Potem do sklepów. Szukały, gdzie tylko można było. Pocieszały dobrym słowem, dużą włoską kawą, a mnie miseczką wody. Miałem legowisko na Tatowej kurtce w klimatyzowanym pomieszczeniu. Dla rozprostowania łapek, chodziłem na spacerek z Mamcią i z Tatką pomiędzy motorami wystawionymi w salonie na sprzedaż. Podobało mi się, że nie musiałem prażyć się na słońcu. Co jakiś czas wychodziłem na podwórko i Tatko rzucał mi piłeczkę. Wszyscy mnie polubili, a ja ich. Głaskali i miło przemawiali. Duzi byli trochę zdenerwowani, ale w końcu to Włochy, uszczelka jest, tylko gdzie??? W Mandello del Lario? No Właśnie. Tatko nawet napisał e-mail do fabryki MotoGuzzi w Mandello i otrzymał odpowiedz, iż ze względu na okres urlopowy, serwis realizujował jedynie, umówione wcześniej zlecenia. No to fajnie nie było. Teraz czepiliśmy się tego serwisu, jak tonący brzytwy, lecz i tu niewiele mogli zaradzić. Panie nie poddawały się. Tatko postanowił zmienić olej, z wykorzystaniem tej uszczelki, która już była. Pan mechanik, odradził. Oznajmił, że takiegoż zadania się nie podejmie, bo uszczelka jest papierowa i przy demontażu może się zepsuć, albo jest już namoknięta tak, że nie da się jej wykorzystać. Olej wylewałby się. Co wtedy??? Tatko ma czasem kuriozalne pomysły i żeby zrozumiał trzeba do niego mówić powoli i dużymi literami.
Zadzwonił telefon. Ktoś powiadomił panie, że niedaleko - tylko 70 km dalej w Treviso, jest duży serwis MotoGuzzi oraz bardzo dobrze zaopatrzony sklep. Panie natychmiast chciały tam przedzwonić. Niestety była to już godzina sjesty i telefonu nikt nie odbierał. Nie było potrzeby czekania na odpowiedź. Duzi podziękowali z całego serca za pomoc w biedzie, a ja pozwoliłem się wygłaskać i polizałem na pożegnanie miłe panie. Z duszą na ramieniu, ale z pewną nadzieją, usiedliśmy na motor. Dzień był niezwykle upalny. Termometry wskazywały 39 stopni. Mamcia uchyliła mi kufer, aby podczas jazdy powietrze wpadało do środka. Przy każdym zatrzymaniu dosłownie, wytapialiśmy nasz tłuszcz na słońcu, ale byliśmy dzielni. Dojechaliśmy do Treviso. Siesta trawła. Czekaliśmy pod serwisem. Po kilkunastu minutach smażenia w piekielnym upale, na słońcu, bo cienia nigdzie nie było, drzwi serwisu otworzyły się. Wszedłem do środka z wielką ulgą. Pomieszczenie z klimatyzacją to fajny wynalazek. Walnąłem się od razu na wyłożoną kafelkami podłogę. Przylgnąłem do nich całym brzuchem z rozjechanymi łapami, co by szybciej, większą powierzchnią ciała, złapać jak najwięcej chłodu. Leżałem jak nieżywy z wywieszonym jęzorem. Pani w serwisie od razu mnie pożałowała i przyniosła miskę z wodą. Duzi tez dostali po butelce, prosto z lodówy, tego najlepszego napoju na świecie. Kocham Włochów i Włochy! Tatko wytłumaczył nasz problem i kto nas pokierował. Pani wysłuchała z zainteresowaniem Tatowych opowieści, po czym zadzwoniła do jakiegoś sklepu. Po rozmowie podała nam adres i powiedziała, że pod tym właśnie adresem kupimy uszczelkę, filtr i olej. Jeśli Tatko potrafi, może skorzystać z ich warsztatu, jak również z pomocy mechaników, którzy chętnie posłużą radą. Niestety, nie będą mogli sami zająć się wymianą oleju ze względu na brak pracowników i terminy zleconych już prac. Taka pomoc w zupełności nam wystarczała. Szybko wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy do sklepu pod wskazany adres - tylko 5 km! Właściciel sklepu był wielbicielem modelu MotoGuzzi jaki posiadamy. Sam miał ten sam model i wszystko co potrzebowaliśmy. Po zakupie wytęsknionej uszczelki i oleju, opuściliśmy sklep. Jego własciciel rozmiłowany we wspomnianym modelu motoru wyszedł z nami na zewnątrz i rozpoczął adorację naszego "rupiecia". Zachwycał się nim jak panienką na wydaniu. Niestety, nie mówił po angielsku, to sobie z Tatką nie pogadał, ale Mamcia za tłumacza trochę robiła, bo od hiszpańskiego który zna, do włoskiego droga nie daleka, wyrazy podobne. Dostaliśmy od pana wizytówkę, na przyszłość. Mamcia rozpływała się w podziękowaniach, tak samo jak pan Włoch w uprzejmości i kolejnym zachwycie, widząc mnie na motorze. Ruszyliśmy do serwisu. Tatko przeprowadził "rupiecia" na druga stronę budynku. Tam pod okiem mechaników zabrał się za wymianę oleju. Leżąc pod motorem w skwarze 39 stopni ,promieniami słońca na twarzy, z lejącym się olejem po rękach i potem na oczy, Tatko dzielnie pracował. Co jakiś czas panowie mechanicy przynosili mu butelkę z zimną woda mineralną. W tym czasie, leżałem na kafelkach w salonie sprzedażowym, przy miseczce z wodą. Mamcia od miłej pani też dostała wodę i pozwolenie na korzystanie z lodówki z napojami oraz prywatnej toalety, co Mamcia przyjęła z wdzięcznością. Wszyscy bardzo się o nas troszczyli ,co chwilę pytając, czy czego nie potrzeba? Proponowali wodę, kawę i inne napoje. Po dwóch godzinach, Tatko umazany olejem jak dzieciak czekoladą, zadowolony tak samo jak Mamcia i ja, przyszedł do salonu z pytaniem, ile płaci za użyczenie miejsca do naprawy, napoje i pomoc? Odpowiedź brzmiała: -"NIC"
Rozczuliliśmy się niewymiernie i chcąc do końca wykorzystać dobroć zapytaliśmy, czy w okolicy jest jakiś dobry hotel, oraz w jakim kierunku mamy jechać? Pani poinformowała, że hoteli przy szosie do centrum, jest całe mnóstwo i będziemy mieli spory wybór. Droga była prosta jak drut. Wjeżdżaliśmy na przedmieścia Treviso. Oczarowało nas pięknymi willami w toskańskim stylu, tu i ówdzie przeplatane pałacykami z XVI i XVII wieku, aż po okres napoleoński. Do jednej z takich willi z szyldem " Hotel La Scala" trafiliśmy. Żeby było szybciej, bo jak Tatko idzie pytać o hotel to można po prostu usnąć w oczekiwaniu na niego, Mamcia wyskoczyła z motoru i pognała do recepcji. W wojskowym tempie, 3 minuty, zdążyła zapytać o pokój na dwie osoby z psem, o cenę i wrócić z dobrą wiadomością. 70 euro za dobę to niewygórowana stawka. Czasy napoleońskie wycisnęły na tym budynku swoje piękno. Weszliśmy do holu połączonego z barem i recepcją. Pięknie ze smakiem urządzone wnętrze z małymi, wygodnymi fotelikami, zapraszało na spoczynek, co też Mamcia od razu zrobiła, zanim tatko załatwił formalności w recepcji. Oznajmił, że spędzimy dwie noce w tym miejscu! Cudownie! Ogromnie się ucieszyłem, Mamusia też. Pan recepcjonista wpisywał do książki meldunkowej personalia moich Dużych, a Tatko w tym czasie zajął drugi fotelik, prosząc o zimny, złocisty napój z pianką dla siebie i Mamci. Podobno idealny na upalne dni. Ja poprosiłem o wodę. Wolałem nie eksperymentować. Położyłem się na małym perskim dywaniku, a oczy same się kleiły. W tym miejscu było cudownie chłodno, a my byliśmy tak zmęczeni upałem i emocjami, iż nie chciało nam się podnosić, by pójść do pokoju. Każde z nas opróżniło otrzymane naczynia dwa razy i wreszcie ruszyliśmy się z miejsc zabierając ze sobą rzeczy.
Pokój okazał się wielki Z KLIMATYZACJĄ, co przy takich warunkach pogodowych nie było bez znaczenia. Ogromne łóżko-matrimonio czekało na moje biedne ciałko, toteż nie mogłem zawieść tego szacownego mebla. Bez pozwolenia, bo niby po co? i ceregieli, wskoczyłem nań pierwszy. Od razu wiedziałem, że będzie mi tu dobrze i od razu usnąłem.
Moi wskoczyli do łazienki. Pasowała do wielkiego pokoju. Także była duża. Tatko szorował się dość intensywnie. Miał na sobie tyle smaru i oleju, że w zasadzie musiałby się moczyć, aby to wszystko z siebie zmyć. Chyba pierwszy raz w życiu tak się ubrudził przy pracy. Po wyjściu z łazienki, Mamcia zlustrowała wcześniejsze poczynania Tatki. Ręce miał nadal jak mechanik, ale co tam, zgubi się w tłumie i po ciemku. Najważniejsze, że teraz nie musiała go lokalizować nosem, wystarczył wzrok.
Po ablucjach moi wreszcie wyglądali na przybyszów z cywilizacji. Odświeżeni i ubrani jak trzeba zeszli wraz ze mną do recepcyjnego baru. Pytali o jakąś dobrą restaurację w pobliżu. Byliśmy zmęczeni i nikt nie miał ochoty na dalekie spacery. Pan recepcjonista polecił lokal i od razu zarezerwował dla nas stolik na wieczór. Godzina była jeszcze zbyt wczesna na kolację. Leżałem na perskim dywaniku, bo mi się spodobał. Był czysty, miękki i ciut większy niż moje gabaryty. Mogłem spokojnie się na nim wylegiwać i to robiłem. Tatko popijał złocisty napój z pianką. On nie jest wyznawcą prohibicji. Mamcia coś innego miała i sączyła powoli. Duzi rozmawiali z panem recepcjonistą. Był miły i pomocny we wszystkim. Polecał miejsca warte odwiedzenia oraz lokale. Restauracja, w której zarezerwował nam stolik, istotnie była super. Prowadziła do niej boczna uliczka i znana była chyba tylko miejscowym, ale mocno oblegana. Miejsca parkingowe wszystkie zajęte. Kiedy weszliśmy, kilka stolików było już zajętych. Zaprowadzono nas do takiego, gdzie nikomu nie przeszkadzałem swoją obecnością. Ufortyfikowany na moim kocyku leżałem, obserwując krążących z wielkimi talerzami kelnerów. Czekałem na jakieś sensacyjne dania. Wreszcie przyszły. To co Mamcia zamówiła nie było dla mnie w żadnej mierze. Jakieś coś z łuskani i choć wyglądało na duże to jedzenia, to tam było tyle co kot napłakał. Nie pojadłem ani nie skosztowałem. Ojciec jakąś rybę zamówił. Doprosiłem się kawałka. Słowem: miałem ścisły post. Byłem pewien, że zostałem o wodzie i moich kulkach w hotelowym pokoju. Nędza. Rozpacz mnie dopadła. - "Nie po to cierpiałem upał i pragnienie, żeby mnie tak traktować!"- Myślałem rozgoryczony. Po jakimś czasie na naszym stoliku stanęły kolejne dwa talerze. Mojej radości nie było końca. Befsztyki! Znaczy: tamten głód, na poprzednich talerzach był tylko przystawką! Humor mi się poprawił. Dostałem mięsko, zapiłem wodą i gdy moi Duzi później delektowali się poobiednimi serami, oliwkami - tez dostałem - i winami, ja leżałem z pełnym brzuchem pod stolikiem, od czasu do czasu, cichutko przez sen pochrapując. Gdy po wieczornej uczcie wróciliśmy do pokoju. Postanowiłem spać w łazience na ręczniku. Mimo klimatyzacji (już nie nadążała) w pokoju było dość ciepło. Przyjemne chłodne kafelki zupełnie mi wystarczały do dobrego odpoczynku, no i oczywiście wilgotny ręcznik.
Obudziłem się pełen optymizmu. Na ulicy panowała kakofoniczna mieszanka odgłosów. Miasto budziło się do życia. Przejeżdżające samochody, śpiew ptaków, rozmowy ludzi, jakieś opodal włączone radio, wszystko tworzyło miejską muzykę. Zbudziłem moich, bezceremonialnie wskakując im do łóżka. Był czas na spacerek i oczywiście śniadanko. Sala śniadaniowa mieściła się przy recepcji. Wszystko pięknie nakryte do stołu i podane w gustownych naczyniach. Budynek był stary i wspaniale odrestaurowany. Co i rusz można było się natknąć: a to na jakąś małą fontannę, porośniętą małym bluszczem, a to znowu niszę z popiersiem z epoki itp. Wszystko budziło zachwyt w Maminych oczach. W Tatki, takie reakcje mogła chyba tylko wzbudzić, kolekcja butelek pełnych różnych gatunków piwa. Ale o gustach się nie dyskutuje. Śniadanie ogromnie mi smakowało, żałowałem tylko, że moi Duzi tak szybko zjedli. Mogli przynajmniej jeszcze raz zrobić choćby jedną rundkę, do tych polędwiczek cieniutko pokrojonych, ale nie!
Wybraliśmy się na spacer. Mamcia zabrała do torebki wszystko. Butelkę wody 3 telefony (dwa swoje i Tatki) klucze, dokumenty i Tatowy portfel. Właściwie nie wiem po co, skoro Mamcia nie zna magicznego numeru do tej plastikowej karty? Słowem: zabrała pół życia i to wszystko dźwigała, jak muł, jak zawsze. Tatko łaskawie wziął mnie i prowadził na smyczy.
Pewnie Mamci dokuczał ten cały bagaż, ale się nie skarżyła. Złościła się, gdy szliśmy. Ojciec gonił szybko ze mną, w swoich cichobiegach a Mamcia dreptała, nie mogąc nadążyć. Ze czasem dystans między dużymi był około 50 m. Widziałem, jak jest jej smutno... Wiele razy Mamcia prosiła, aby ojciec zwolnił, ale odniosłem wrażenie, że on ma zdiagnozowaną głupotę i ignorancję, bo nigdy te prośby nie pomagały. Wtedy Mamcia odbierała mnie i szliśmy sobie razem, a Tatko...no cóż szedł sobie sam. Może tak lubi? Może się nas wstydzi, gdy to robi? .
Do centrum mieliśmy jakieś 2,5 km co w takim pięknym otoczeniu nie jest uciążliwe. No, prawie. Wszystko zależy od tego z kim się idzie i jak?
Treviso, piękne stare miasto, onegdaj należało do Republiki Weneckiej, czego symbole znaleźliśmy na łukach triumfalnych i bramie miejskiej podczas spacerów. Nawet Austria przez jakiś czas miała do niego prawo własności.
Dotarliśmy do centrum starego miasta. Łaziliśmy uliczkami. Tatko jak zawsze, szukał takiej maszyny co to pieniądze z niej można wybrać. Krążył i krążył, zamiast zwyczajnie kogoś zapytać. Pytanie, to tez nie jest mocna strona Tatki. On musi dbać o to, by jego pycha nie ucierpiała i nie cierpi, tyle, że wiele razy pakujemy się przez to hurtem w kłopoty.
Tak sobie krążyliśmy po stylowych skwerach. Czasem pod arkadami budynków zdobnymi we freski, sztukaterie i mozaiki. Te piękne widoki uspokajały Mamcine nerwy oraz odparzone od butów stopy. Cienka podeszwa i rozpalone słońcem kamienne uliczki, przyprawiały Mamcię o rozpacz. Mnie także bardzo dokuczały gorące ulice. Starałem się uciekać do cienia. Tatko woli łazić po słońcu. Nie warto proponować inne rozwiązania, chroniące od słońca, bo zaraz wywołują u ojca emocjonalną reakcję łańcuchową. Nie żebym się skarżył, ale łatwo z nim nie jest... Odpowiada mu pozycja dominanta i tylko taka. Naukowcy uważają, iż tak zachowują się ludzie słabi. Coś w tym jest ....
Wreszcie udało się namierzyć maszynę z kasą i Tatko wybrał tyle ile chciał mieć. Zaczęliśmy szukać jakieś miłej kafejki. Chcieliśmy odpocząć po marszu w upale. Termometry nadal wskazywały 39 stopni.
Wszystkie tarasowe stoliki były okupowane. Te w środku kafejek również. Czasem udało się Mamci dostrzec jakiś wolny stolik. Wówczas wysyłała tam Tatkę, by szybciej zajął miejsce, jako, że beze mnie szedł. Zanim Tatko wolnym krokiem doszedł do stolika, już go inne osoby podsiadły. Powtórzyło się to kilka razy. W końcu Mamcia wzięła sprawę w swoje ręce. Namierzyła wolny stolik i ruszyła do natarcia. Zdobyła go i utrzymała pozycję dla ojca, rozsiadając się wygodnie z triumfalną miną zdobywcy.
Ścisk był duży, a stoliczki na mini tarasiku malutkie. Ludzie siedzieli sobie prawie na plecach. Trudno było mi się wcisnąć, ale udało mi się. Opanowałem sytuację i ułożyłem się na stopach Mamci. Też miło. Wody nie dostałem z zapasów kafejkowych. Zignorowali mnie mimo Maminych próśb. Zemsta była słodka. Mamcia miała w torebce butelkę z wodą. Stolik jeszcze nie został uprzątnięty po poprzednich gościach, więc mamcia wzięła szklaneczkę, nalała do niej wody i mi ją podała. Potrafię pić ze szklanki, więc ją opróżniłem do końca. Potem do szklaneczki Mamcia dała mi lody a ja ucieszony bardzo dobrze wylizałem szklaneczkę.
W torbie na motor zawsze miałem plastikowy pojemniczek. Ojciec zapomniał go spakować, gdy Mamcia poszła do kibelka. Został gdzieś przy stacji benzynowej i tak zostałem bez pojemniczka na wodę. W następnej kafejce Mamcia zdobyła dla mnie mały kubeczek na wodę i od tej pory pilnowała go jak cerber.