Wciąż brzmiały mi w uszach słowa, usłyszane w wigilijny wieczór: „Czekaj na nas pieseczku”. Czekałem trzy dni, a były dla mnie wiecznością. Z utęsknieniem wyglądałem przybycia ludzi, krążących wokół azylu tamtej mroźnej nocy. Nagle, któryś z moich pobratymców podniósł alarm, a za nim rozszczekali się inni. To mogło oznaczać tylko jedno — ktoś obcy przyjechał do schroniska. Poderwałem się na równe nogi. Byłem pewien, że to ONI! Oni wrócili! Musiałem natychmiast dać im znać, gdzie jestem? Chciałem powiedzieć im, że czekałem. Zebrałem wszystkie siły i począłem szczekać tak głośno, jak tylko potrafiłem. Jak ktoś, kto dostał szansę zmiany życia, jedną na tysiąc. Długo chodzili betonowymi ścieżkami, wiodącymi wzdłuż boksów, zaglądając do moich przyjaciół. Umierałem z obawy, że nie dojdą do mnie, wcześniej adoptując, któregoś z towarzyszy niedoli. Wszyscy chcieliśmy stąd wyjść. Każde z nas marzyło o kochających dłoniach zatopionych w futerku. O ciepłym domku i własnym posłanku z miseczką. Z sekundy na sekundę nasilało się szczekanie, zmierzające w kierunku kojca, w którym mieszkałem. Gdy moja ekscytacja sięgnęła zenitu, ujrzałem jakiegoś zupełnie nieznanego mi mężczyznę. Zatrzymał się przy mnie i uśmiechnął tak serdecznie, że aż zapiszczałem ze szczęścia. W euforii skakałem na odgradzającą nas siatkę, prosząc, by mnie pogłaskał. Przykucnął i począł mówić. Miał kojący głos, ciepły i łagodny, ale zupełnie nie rozumiałem jego słów. Był cudzoziemcem. Czułem całym sercem, że mnie polubił. Z wdzięczności, przez ogrodzenie lizałem jego palce wylewając wszystkie żale i troski. Opowiadałem mu, jak za nim tęskniłem, i pragnąłem by zabrał mnie do swojego domu. Obiecałem, że będę grzeczny i nie nasikam mu do kapci. Będę go ogromnie kochał. Dbał o jego zdrowie wyprowadzając kilka razy dziennie na spacery, niezależnie od pogody. Wyjdę z nim w zimne i deszczowe dni, na śnieg i mróz — choć tego nie cierpię. Wyciągnę go z domu w spiekotę i na wiatr. Własnym ciałem będę grzał mu stopy, leżąc na nich. Ogrzeję mu plecy własnymi. Zajmę jego kanapę i wtranżolę się do łóżka, żeby było ciepłe, gdy przyjdzie spać. Zjem z nim nawet „truciznę”, którą codziennie ma na talerzu, a nade wszystko, będę jego przyjacielem spełniając każde życzenie, byle tylko mnie pokochał i zabrał ze schroniska. Mężczyzna cierpliwie słuchał wszystkich moich obietnic, nieustannie się uśmiechając. Chwilę później dołączyła do nas kobieta. Byłem pewien, że żyją razem, bo miała na sobie jego zapach i odwrotnie. Spojrzała na mnie wszystkowiedzącymi oczyma. Widziała ogrom mojej rozpaczy. Trząsłem się z zimna, lecz wyczuwając intencje jej serca, raz jeszcze żałośnie wymieniłem moje przyrzeczenia nie zapominając o zaletach. Pogłaskała mnie przez siatkę i wtedy oszalałem ze szczęścia. Już wiedziałem, że ONI po mnie przyszli, że to mnie wybrali, tylko mnie!

Po kilkunastu minutach siedzieliśmy w biurze u cioci Dorotki — kierownik schroniska. Bardzo ją kochałem, bo miała serce dla każdego stworzenia. Kobiety przez chwilę rozmawiały ze sobą. Chodziło o moją adopcję, znaczy: o wizytę przedadopcyjną, niemożliwą do wykonania w trybie natychmiastowym. Ujrzałem, że wszystkim udzielił się głęboki niepokój i smutek.  Mężczyzna, który pierwszy mnie odnalazł, mocno się strapił, więc postanowiłem działać na własną łapę. Bezceremonialnie wgramoliłem się gościowi na kolana, choć wcześniej grzecznie siedziałem na smyczy u jego stóp, a ściślej mówiąc — na stopach. Trochę ubłociłem mu spodnie i kurtkę, ale co tam? Stawka była większa niż życie! Musiałem pokazać, że sam wybrałem z kim chcę zamieszkać. Ciocia-kierownik zrozumiała moje bezpardonowe zachowanie. Doskonale znała swe futrzaste sieroty. Wiedziała, że potrzebowałem domku, nie na już, ale na przedwczoraj! Przybyłej kobiecie zależało na mnie. Nie miała ochoty zrezygnować z planów polepszenia mojego losu, więc uderzyła w struny autoreklamy. Pochwaliła się dobrą znajomością zwierzolubnej koleżanki, onegdaj wolontariuszki schroniska. To była Beata, zwana Atką. Ona mogła zagwarantować, iż dom, jaki mi się szykował będzie najodpowiedniejszy, że dostanę w nim miłość.  Ciocia Dorotka wykonała króciutką rozmowę telefoniczną z Atką, nie spuszczając mnie przy tym z oka. Po wywiadzie rozchmurzyła się. Potem w grubej księdze szukała numeru telefonu do odwiedzającej mnie przez kilka miesięcy pani, która zastanawiała się nad moją adopcją. Zwyczajnie chciała być wobec niej w porządku. Nie znalazłszy numeru i mając jedynie moje dobro na uwadze, ciocia-kierownik uznała, że sprawa rozwiązała się sama. Rozpromieniła twarz i wyraziła zgodę na moje nowe życie! Kobieta aż pokraśniała z radości. Obie panie, już zupełnie rozluźnione, rozpoczęły pogawędkę o starych znajomych, których miały — jak się okazało — wielu, bo świat jest mały. Wyciągnięto dokumenty, pani podpisała jakiś papier, złożyła datek na schronisko i usłyszałem od niej: „MARUSIU, JEDZIEMY DO DOMU!”
„Boże Miłosierny! Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję!” — Krzyczałem w duszy kręcąc ogonkiem radosne młynki z prędkością śmigła samolotu. Moje szczęście było tak ogromne, że gdyby umiało latać, to z pewnością szybowałbym po okolicy, niczym orzeł bielik! Już nie byłem sierotą! Miałem swoją Panią, nie (!) — MAMUSIĘ! Miałem TATUSIA! Miałem DOM I RODZINĘ! 
 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
.......W nieśmiało budzącym się dniu, wjechaliśmy do miasta. Było biało i cichutko. Wszędzie leżał śnieg, świeżutki i czyściutki niczym z obrazka. Wyszliśmy z samochodu trochę „połamani”. Jak długo jechaliśmy? Tego nie wiedziałem. Mówiono mi później, że jedenaście godzin.  Mamusia weszła do jakiegoś budynku. Tatuś zabrał mnie na spacer. Rozglądałem się wokoło. — Pięknie tu — szepnąłem zachwycony. Brnąc w białym puchu, co chwilę podnosiłem obklejone śniegiem łapki. Mimo to, nie było mi zimno. Rozgrzewało mnie szczęście. Po kilkunastu minutach, w białej puszystej kołderce, wykonałem swój „obowiązek”, który nie wiedząc czemu (?) Ojciec natychmiast pozbierał woreczkiem i wywalił do kosza. Weszliśmy do wnętrza ładnego budynku i wsiedliśmy do wyłożonej lustrami windy. Potem szliśmy długim, oszklonym korytarzem aż stanęliśmy przy ostatnich drzwiach. Otworzyły się. Ujrzałem w nich Mamusię… Nigdy nie zapomnę słów, które wtedy do mnie powiedziała: „WITAJ W HOLANDII KOCHANY PIESECZKU! WITAJ W DOMU MARUSIU!” 
Wszedłem nieśmiało. Było cicho, ciepło i miło. W salonie, na bożonarodzeniowym, zachwycająco ozdobionym drzewku, świeciły się lampki. Choinka była tak piękna, że wzruszenia zaszkliły mi się oczka. Na stole stało wspaniałe śniadanie. Nasze wspólne śniadanie w MOIM NOWYM DOMKU i wtedy pomyślałem: „Spełniło się wigilijne marzenie schroniskowego psa. Najwyższy Panie, gdziekolwiek jesteś — dziękuję Ci”
 
 
 
     P.S. Jeśli chcesz dowiedzieć się jaką miałem wspaniałą rodzinę, musisz koniecznie przeczytać wspomnienia "Z pamiętnika psa podróznika"
 
                                                                                                                      Maruś
 

                      Mój nowy domek.  O tym jak zostałem adoptowany  

Mieciusia

   Kłopoty z prądem 

          Tolek

     Fontanna

    Kluczyk cz.II

     Kluczyk cz.I

 Wpadka towarzyska

     Lista  Patronów 

 Kupujemy uszczelkę

         Szwajcaria                    po raz drugi 

      Fiesta Italiana

    Viva Italia! - cz.III

   Niezwykła historia adoptowanego psa Marusia   

   Z PAMIĘTNIKA PSA PODRÓŻNIKA

     Benzyny brak !

    Viva Italia ! - cz.II

     Viva Italia ! - cz.I

    Sem - Psi Anioł

     Dusty i Suran                  w Holandii

  Trippstadt, Koblenz,           Strasburg         

     Świat jest piękny !

    Jadę na motorze

       Pierwsze dni

   Mój nowy domek

    Wigilijny wieczór                2012 roku

         Galeria

        Kontakt

    Strona główna