Wtem postawił zazwyczaj zwisające uszy, przekręcił głowę i począł nasłuchiwać. Wśród wszystkich psów w schronisku miał najlepszy słuch, on zastępował mu wzrok.

– Słyszysz, Marusiu?
– Nie… – odparłem
– Ktoś chodzi wokół schroniska. Dziwne. O tej porze nikt tutaj nie przebywa.
W istocie, dwie osoby krążyły w mrokach nocy.  Czujni mieszkańcy przytuliska natychmiast poderwali się na równe nogi. Potworny wrzask zdziwienia, strachu, radości i oburzenia z powodu przerwanego snu, uniósł się nad zalanym ciemnością azylem.
– Kto to??? – ze wszystkich stron rozlegały się pytania.
– Może to po mnie? – krzyknąłem i aż podskoczyłem podekscytowany. – Może wróciła po mnie ta pani? Wiesz, to co do mnie przychodziła. Może jednak pojadę z nią do domku? – Naiwnie zadawałem pytania, choć w głębi duszy czułem, że tak nie jest. Mimo to, zacząłem krzyczeć z całych sił. Niczym oszalały skakałem na siatkę ogrodzenia, chcąc zobaczyć czy to „moja Pani”? Płakałem żałośnie wołając: – Zabierz mnie! Będę grzeczny! Będę cię kochać! Obiecuję, tylko mnie stąd weź! 
– Nie, to nie po ciebie, Marusiu. Pewnie Straż Miejska przywiozła kolejnego nieszczęśnika, wywalonego na ulicę, bo nie pasował do choinki i świątecznych porządków. Albo był nietrafionym prezentem. Wielu takich nieszczęśliwców tu siedzi. – Przemówiła smutnym głosem stara wilczyca, Szaza. Bardzo dobrze znała życie i wiedziała o czym mówiła. Jako kilkuletnia rezydentka tego miejsca oglądała nie jedną zwierzęcą tragedię. Jej też los nie oszczędził. Wiele lat służyła człowiekowi w podłych warunkach trudnych do opisania. Potem ulica była jej domem. Gdy przyjechała do schroniska poczuła się, jakby otworzyły się dla niej bramy raju. Nigdzie i nigdy nie było jej lepiej niż tutaj. Tu miała miękkie i czyste posłanko, tylko dla siebie. Zawsze pełne miski jedzenia i wody. Nie gryzły ją pchły. Od wolontariuszy dostawała dużą porcję pieszczot i chodziła na spacery. W chorobie troskliwie się nią opiekowano i wszyscy jej współczuli. Czasem otwierała sobie boks, chodząc po całym obejściu, jak władczyni. Wzbudzała strach, bo wyglądała jak wilk, ale w sercu nie miała agresji. Była wdzięczna za wszystko, co dostała w azylu, a przede wszystkim za miłość wolontariuszy i opiekę. 
– Szaza! – gruchnął Brus. Był sześcioletnim czarnym kundelkiem. Od roku siedział za kratami. Na tle innych psów niczym się nie wyróżniał. Nie był zbyt towarzyski. Bojowego ducha tez nie miał. Lubił spacery z wolontariuszami, lecz tylko niektórych obdarzał cieplejszym uczuciem. Nie raz widział, jak jego bardziej rasowi towarzysze niedoli wychodzili zza krat i bardzo było mu wtedy smutno. Oni byli piękni, a on… ot, kundel. Przestał więc wierzyć, że ktoś może dać mu miłość. Czasem śnił mu się domek z kochającym człowiekiem, własną miską pełną smakołyków i wielką kanapą, na której się wylegiwał. Ale to był tylko sen. Wolontariuszom pękały serca na jego widok i robili wszystko, aby sny Brusa stały się rzeczywistością. Teraz Brus, tak samo zmarznięty, jak jego towarzysze, szczekał, nie po to, aby bronić swojego terytorium, lecz raczej bieganiem po boksie, rozgrzać zziębnięte ciałko. 
– Szaza, rozejrzyj się po podwórku i powiedz, co widzisz? Udało ci się wyjść z boksu, to sprawdź! – radził Brus.
– Eee, nic nie widzę – odparła wilczyca.
– Jak to nic? Słyszymy, że ktoś się tutaj kręci! – Naciskali współmieszkańcy. 
– Szaza, ty patrz lepiej! – Pouczał jakiś azylowy rezydent.
– Nie widzę ich wprawdzie, bo krzaki zasłaniają, ale słyszę. Lepiej bądźcie ciszej! – Zdenerwowała się Szaza. – Coś mówią! – Doszły ją dźwięki rozmowy dwójki ludzi: – Kochanie, słyszysz te szczekające zmarznięte biedactwa? Gdzieś tu jest wejście do schroniska, tylko nie wiem dokładnie, z której strony? Nigdy wcześniej tu nie byłam. Drzewa i krzewy zasłaniają światło latarni. Jest tu tak ciemno, że oko wykol. – Podsumowała kobieta nie zaprzestając monologu – Szukanie po omacku nie było dobrym pomysłem. Przyjedziemy jutro, za dnia. Wprawdzie, zadaliśmy sobie wiele trudu idąc spacerkiem w tę mroźną noc, ale w tych egipskich ciemnościach i tak nie zobaczymy żadnego psiaka. Za to jest szansa na połamanie nóg na tych wertepach. Mało zabawna perspektywa, biorąc pod uwagę czekającego jakiegoś nieboraka, nieświadomego swojego szczęścia w bardzo bilskiej przyszłości.  
– Jest tu chyba sporo psów – stwierdził mężczyzna.
– W rzeczy samej. Czytałam na stronie internetowej, że aktualnie przebywa tu sto pięćdziesiąt sześć psów i tyleż kotów. A wśród nich jest TEN NASZ! Słyszysz go w tym psim chórze? — pytała podekscytowana kobieta.
– Oczywiście – z uśmiechem potwierdził mężczyzna, a jego towarzyszka radośnie ciągnęła monolog:
– Tak bym chciała, żeby już był z nami. To będzie najfajniejszy pies na świecie, bo NASZ! – Roześmiali się oboje, a potem ogromnie podekscytowana kobieta wykrzyknęła w ciemność nocy:
– Czekaj na nas pieseczku! Jeszcze tylko dwa dni i przyjdziemy po ciebie!!!   
Wszyscy słuchaliśmy z zapartym tchem tych słów. Każde z nas pragnęło ciepłego kąta, własnego kocyka, zabaweczki i pełnej miski smakołyków. Z żalem w sercu zamyśliliśmy się i w duchu zadając sobie pytania: Które z nas odejdzie? Które otrzyma od losu kawałek tortu? Było nas tak wielu…
Słyszeliśmy oddalające się kroki ludzi, wreszcie zupełnie ucichły. Tylko nasze serca biły głośno przyspieszonym rytmem niepewności, także nadziei.   
Tej nocy było nam jeszcze bardziej smutno, zimno, ciemno i strasznie W każdym z nas obudziła ona duchy przeszłości, ale po nocy nastaje dzień. On jest szansą na nowe życie. Czekaliśmy na wschód słońca, bo żadne z nas już nie potrafiło zasnąć. Po drugiej stronie psich boksów rozpaczliwie zamiauczał mały osierocony kotek. Pewnie tęsknił za mamą i rodzeństwem. Żal nam było malucha, bo tak jak my, on też chciał bliskości i czyjegoś kochającego serca.
  W ciemne niebo wznosiliśmy oczy pełne łez i choć każdy z nas odmawiał własną modlitwę, to wszyscy prosiliśmy o to samo – o CZŁOWIEKA i DOM pełen miłości. Nie dzieliliśmy się na psy i koty, jednakowoż byliśmy BEZDOMNYMI SIEROTAMI.
 
 
 

Nigdy nie zapomnę tamtej lodowatej nocy w Wigilię Bożego Narodzenia. Leżąc na swoim posłanku, zwinięty w kłębek drżałem z zimna a gdzieś w oddali ktoś nucił kolędę: „Cicha noc”. Znałem ją z mojego poprzedniego życia… życia, w którym nie było krat i przeraźliwie zimnego boksu. Życia, o którym nic wcześniej nie wiedziałem, a które stało się moim. Począłem zastanawiać się czymże, tak naprawdę było to miejsce dla bezdomnych zwierząt? Miejsce zwane SCHRONISKIEM. Czy było wysypiskiem śmieci ze stertą starych popsutych zabawek? Krainą wysłużonych, niepotrzebnych pluszaków z wyliniałą sierścią, bez łapki, ogonka, z obszarpanym uszkiem, z bliznami, bez oczka, głuchych, albo całkiem ślepych? A może to Biuro Rzeczy Znalezionych?  Ktoś znalazł i przyprowadził do azylu w nadziei, że ten, kto stracił odnajdzie swoją zgubę? Prawdopodobnie było również składzikiem, lamusem, do którego z pięknych domów i mieszkań wyniesiono stare, niechciane wysłużone „sprzęty”, by zapomnieć o nich bez żalu, na zawsze? Dla wielu moich towarzyszy schronisko było Hospicjum. Ostatnim przystankiem w podróży życia. Tu umierali starzy, chorzy, zapomniani. Odchodzili godnie, w otoczeniu ludzi walczących do końca o ich istnienie. Poniekąd mieli szczęście. Nie umierali godzinami czy dniami, samotnie w jakimś przydrożnym rowie, potrąceni przez samochody. Nie odchodzili za Tęczowy Most powolną śmiercią w męczarniach, przywiązani do drzewa w lesie, rozmyślając, dlaczego człowiek im to zrobił, za co???  Schronisko było także Przechowalnią Bagażu, z której skorzystano w drodze na wakacje, by chwilę później zapomnieć o pozostawionym zbędnym „balaście” i nigdy nie odebrać. Schronisko to Secondhand, ze znudzonymi „rzeczami”, nietrafionymi prezentami, niemarkowymi zabawkami, niemodnymi „gratami”. Należało się ich pozbyć po remoncie domu, lub przy okazji świątecznych porządków. Na szczęście do tego swoistego Secondhandu przychodzili ich miłośnicy, czasami zabierając z niego coś wspaniałego, niepowtarzalnego! Bo co dla jednych jest nic nie warte, dla drugiego będzie bezcennym skarbem. My mieszkańcy azylu żałowaliśmy ogromnie, że takich dobrych i empatycznych ludzi, wciąż było mało, gdyż wielu obawiało się „wybrakowanego towaru.” Byli i tacy, którzy po kilku dniach, miesiącach, a nawet LATACH (!) zgłaszali reklamację oddając nas z powrotem do schroniskowych magazynów, za kraty. Jaki był powód??? Żadne z nas nie wiedziało. Przypuszczaliśmy, że ludzie względem zwierząt, zachowują się niejako względem siebie. Jeżeli czasem, bez powodu, potrafią porzucić osobę, którą wcześniej kochali, to dlaczego nie mieliby porzucić psa, czy kota? Przecież zwierzak się nie poskarży, nie wykrzyczy swojego bólu, cierpi milcząc. Wierzyliśmy, że schronisko, to Przystanek w oczekiwaniu na autobus do nowego, lepszego życia. Niestety, niektórym zdarzyło się, że „autobus” pomylił trasę…i ich życie nie było tym, czego oczekiwali, choć ich oczekiwania wcale nie były wygórowane.

Moje rozmyślania przerwał rozpaczliwy płacz kociego dziecka. Biedne osierocone maleństwo straciło najcenniejszy dar – mamusię. Może jego mama gdzieś przy drodze zginęła pod kołami samochodu w poszukiwaniu jedzenia dla malucha? Nieutulone w żalu kociątko pewnie zginęłoby, lecz znalazł je dobry człowiek i przywiózł do naszego schroniskowego Domu Dziecka. Mieliśmy w nim zaniedbane, głodne i bite sieroty odebrane ludzkim oprawcom. Były sieroty, które po śmierci opiekunów nie pasowały do odziedziczonego spadku, więc z kanapy trafiły za kraty zimnego boksu. Za kratami siedziały sieroty alkoholików, narkomanów, czasem tych, którzy popadli w konflikt z prawem więc sami znaleźli się w zamknięciu i odosobnieniu, ciągle myśląc o swoim ukochanym pupilu. Przynoszono do nas maleństwa urodzone w lesie, na działkach, na polu. Zmarznięte, głodne, wycieńczone, niejednokrotnie w agonalnym stanie, bez szans na kolejny wschód słońca. One były najbiedniejsze, gdyż nigdy nie zaznały odrobiny miłości, prócz tej, którą kiedyś przez chwilkę ofiarowała im własna matka. Te najbardziej pokrzywdzone istotki doświadczyły jedynie ogromnego współczucia i żalu ludzi, w swoim miłosierdziu, skracającym im męki… Schronisko było również Domem Samotnej Matki oczekującej potomstwa, wyrzuconej przez człowieka na bruk, wywiezionej do lasu, lub zostawionej przy drodze.
SCHRONISKO to niewątpliwie Ściana Płaczu, miejsce nieustannie wylewanych łez, skarg, złamanych serc i rozpaczy. Mimo to, mieliśmy nadzieję na odmianę losu. Nowy ciepły dom z miękkim posłaniem, pełną miskę jedzenia i wody, z człowiekiem, który da nam swoją miłość. Każdego dnia w tej Świątyni Smutku, ufnie wznosiliśmy modły do Najwyższego, wierząc, że On zmieni los swoich małych cierpiących stworzeń.
Wbrew wszystkiemu, co działo się wokół całym jamniczym sercem wierzyłem w odmianę mojego życia, choć w takim dniu, jak ten było to niezwykle trudne. Zimno przenikało mnie na wskroś, niemal paraliżując moje wychudłe ciałko. Gdybym chociaż miał w boksie przyjaciela, moglibyśmy wzajemnie dawać sobie choćby odrobinę ciepła, ale byłem sam.  Użalałem się cichutko skomląc, a wokół mnie panował gęsty mrok. Jedynie blada poświata księżyca lekko oświetlała sąsiedni boks. Siedział w nim mój wierny i miły druh Sten, wpatrując się w ciemność niewidzącymi oczami. Nie mogąc znieść cierpienia jakie mną zawładnęło, ze współczuciem przerwał mą rozpacz pytaniem:
– Marusiu, mój mały przyjacielu, dlaczego płaczesz?  
– Zimno mi jest, Sten i bardzo smutno. – Odpowiedziałem – Przypomniałem sobie dom, w którym kiedyś mieszkałem. Chcesz o nim posłuchać?
– Opowiadaj przyjacielu. To noc wspomnień, również dla mnie. – Sten zamyślił się, a ja rozpocząłem swoją krótką historię:
– W moim domku było ciepło. Miałem tam posłanko i miseczki, zawsze pełne jedzenia. Moi ludzie chyba mnie kochali, choć czasem dostawałem burę. Już od małego szarpali mnie za uszy, a to bardzo bolało. Nie raz dobrze oberwałem i krzyczeli na mnie tak głośno, że aż się trząsłem ze strachu. Mijały lata. Nauczyłem się, bezwzględnego posłuszeństwa, a gdy ktoś podnosił głos wiedziałem, że należały wiać i szybko ukryć, by nie dostać w skórę. Mimo to, miałem własny kąt. Nie znałem innego życia i traktowania, toteż kochałem swoich ludzi takich, jakimi byli. – Szlochałem z rozżaleniem, opowiadając maleńki fragment mego życiorysu.
Sten siedział nieruchomo, zatopiony w zadumie, gdzieś daleko wracając wspomnieniami. Trochę słyszałem o jego niełatwym życiu. Współczułem mu ogromnie i chciałem by mi o nim opowiedział.  
– Sten… czy pamiętasz swój domek? — zapytałem mego towarzysza niedoli.
– Tak, pamiętam. Na początku byłem bardzo kochany. Gdy byłem mały mówili o mnie: „Puchata, biała kuleczka.” Moi ludzie nawet się mną chwalili. Podobałem się wszystkim. Każdy chciał się ze mną bawić, głaskać. Dostawałem dobre jedzenie i smakołyki. Spałem w domowych pieleszach, a potem… urosłem. Wtedy wygonili mnie na dwór, że niby za duży byłem. Od tej pory musiałem pilnować siedliska moich ludzi. Przestali mnie traktować, jak dawniej i poznałem co to głód i pragnienie, zimno i skwar, deszcz i zawierucha, a zimą mróz i śnieg. Nikt już się mną nie przejmował, nie głaskał, nie bawił. Czasem ktoś, widząc mnie mokrego i zmarzniętego, zwracał na to uwagę moim ludziom, ale oni jedynie odpowiadali: „Przecież to tylko pies”. Gdy straciłem wzrok, przestałem być potrzebny. Uważano, że jestem ciężarem i darmozjadem. Moi ludzie wzięli sobie nowego psa, a mnie wyrzucili za bramę i pogonili kijem. Głodny, spragniony, często zmarznięty, mokry błąkałem się nie wiedząc gdzie jestem i po co żyję? Wchodziłem na jezdnię i tak na niej stojąc, czekałem na jakiś duży samochód mając nadzieję, że pod jego kołami znajdę śmierć. Ale nie znalazłem. Słyszałem tylko przekleństwa i trąbiące pojazdy. To sprawiało, że jeszcze bardziej się bałem nie wiedząc, w którą stronę iść. Gdy już byłem na skraju wyczerpania, głodny i całkiem skostniały, położyłem się przy cmentarnej bramie. Każdy pies zna zapach śmierci więc mając nadzieję, że ją tam spotkam, ułożyłem się na skrawku zamarzniętej trawy, oczekując jej przyjścia. Ale ona znowu nie nadeszła. Ulitował się nade mną jakiś ludzki anioł i trafiłem tutaj. W pierwszej chwili strach przeszył me serce. Słyszałem ogrom zwierzęcych głosów, rozżalonych i nieszczęśliwych. Nie znałem ludzi, których rozmowy mnie dochodziły. Ale przypominając sobie ulicę, uspokoiłem się. Tutaj jestem bezpieczny. Mam dobre jedzenie i wodę, a do tego miękkie posłanie. Wychodzę na spacery i znowu jestem głaskany z miłością tak, jak kiedyś gdy byłem puchatą, białą kuleczką. 
Stary, ślepy owczarek podhalański położył swój wielki łeb na przednich łapach i ciężko westchnął. Zrobiło mi się jeszcze smutniej. Patrzyłem na Stena rozmyślając nad jego życiem. Dzielnie znosił swój los. Żył z dnia na dzień. Schroniskowi wolontariusze prawdziwie kochali Stena. Ogromne psisko o łagodnym i wrażliwym sercu uwielbiało przebywać z ludźmi. W swoim boksie miał wielki, czerwony skórzany fotel, na którym chętnie się wylegiwał, lecz zawsze był czujny. Czasem, gdy usłyszał człowieka stawał przy ogrodzeniu i natychmiast wbijał się w siatkę, w nadziei, że zostanie pogłaskany, choćby tylko jednym, nieśmiałym paluszkiem. Wiosną, wąchał wszystkie kwiaty na łące i uwielbiał tarzać się w trawie. Już trzecią zimę spędzał za kratami i chyba tracił nadzieję, że pewnego dnia ktoś go pokocha, zabierze stąd dając prawdziwy dach nad głową i kochające serce. Jednak nikomu nie mówił o swoich marzeniach, nie chcąc być wyśmianym, bo kto by tam chciał ślepego psa?
Chętnie dzieliłem się z sędziwym owczarkiem swoimi troskami. Bałem się samotności. Schronisko było dla mnie traumatycznym miejscem. Przebywałem tutaj już cztery miesiące, a nadal płakałem niepogodzony z losem bezdomniaka. Codziennie zanudzałem Stena setką pytań, byle zabić czas i słyszeć jego głos. W wigilijny wieczór, każdemu, kto tak jak ja, doświadczył utraty rodziny, jest niewymownie ciężko. Musiałem z kimś rozmawiać, toteż cichutko zadałem przyjacielowi kolejne pytanie.
– Powiedz mi Sten, czy ta pani, która do mnie tak często przychodziła, weźmie mnie kiedyś do swojego domku?
Sten znowu westchnął głęboko, zastanowił się przez dłuższą chwilę po czym odpowiedział:
– Będę z tobą szczery mój mały przyjacielu. Jestem już trzeci rok w schronisku i wiem, że jeśli ktoś chce adoptować zwierzaka, to wchodzi tutaj, szuka go i jeżeli znajdzie, zabiera do domu. Niektórzy przychodzą kilka razy, by się upewnić co do swojej decyzji, lecz takich ludzi nie ma wielu. Przeważnie szybko się decydują. Zakładając, że się kogoś pokochało, pragnie się z nim być. Miłość nie potrafi czekać.
Z żalu pisnąłem i zwiesiłem łebek. Tak dawno nie głaskała go kochająca ręka. Zanurzyłem się we wspomnieniach. Przypominałem sobie, jak tu trafiłem? Było jeszcze lato, gdy znaleziono mnie, na ulicy. Biegałem po chodniku przestraszony szukając swoich ludzi. Cierpienie i strach rozdzierały mi serce. Niemal oszalałem z rozpaczy, lecz to nie pomogło. Nie odnalazłem ich, a oni chyba mnie nie szukali albo nie potrafili znaleźć? Człowiek z ulicy zainteresował się moim panicznym zachowaniem. Był pewien, że się zgubiłem. Pocieszał mnie, a ja z wdzięcznością lizałem mu ręce i twarz. Miałem nadzieję, że zaprowadzi mnie do moich ludzi, ale … przyjechał samochód i zabrał do schroniska. Gdy zamknięto mnie w zakratowanym boksie, zupełnie spanikowałem. Zacząłem przeraźliwie szczekać, błagając o ratunek. Ochrypłem od ciągłego wołania, lecz wciąż wołałem. Wierzyłem, że mój człowiek usłyszy, przyjdzie i zabierze mnie do domu. Nie przyszedł. Wtedy uświadomiłem sobie, że straciłem moich ludzi na zawsze…
Któregoś dnia pojawiła się w azylu kobieta. Była miła i uśmiechała się do mnie. Zwariowałem na jej punkcie. Marzyłem, że mnie pokocha i da mi dom. Odwiedzała mnie w każdy weekend. Zabierała na spacerki, bawiła się ze mną w rzucanie kamyków i wszystkiego, co dało się rzucić. Wynajdowałem i przynosiłem dla niej różne rzeczy, aby podbić jej serce. Mijały tygodnie. Po każdej weekendowej zabawie ze mną, zamykano mnie samego w zimnym boksie, a Pani odchodziła. Długo jeszcze po jej odejściu stałem oparty o ogrodzenie na dwóch łapkach, wołając z nadzieją, że wróci do mnie i zabierze. Nie zabrała. Po każdej wizycie płakałem coraz bardziej. Nie rozumiałem, dlaczego mnie nie kocha?  Czyż nie mówiła mi, że jestem śliczny, cudowny i grzeczny??? Okazywałem jej tyle uczucia i przywiązania, ile tylko może okazać biedna, porzucona psina, ale na nic się to zdało.
Teraz, w mroźną wigilijną noc, leżałem przemarznięty, zrozpaczony i samotny. Płakałem cichutko. Co pewien czas z mojego serca wyrywał się głośniejszy, zawodzący skowyt. Smak zawodu zawsze jest gorzki. Tymczasem „moja Pani” pewnie siedziała w ciepłym domku, przy ślicznie udekorowanej i rozświetlonej choince a nakryty pięknym obrusem stół, uginał się od smakołyków. Nie sądzę, by myślała o małym, jamniczym, opuszczonym serduszku, wyjącym z zimna i żalu. Cóż ją tam mógł obchodzić jakiś kundelek? A może źle ją oceniłem? Może przychodziła do mnie tylko po to, by się ze mną pobawić? Czyżbym się mylił słysząc, że rozważa możliwość mojej adopcji??? Nie nie myliłem się. Słyszałem, jak rozmawiała o tym z naszą kochaną ciocią Dorotką, więc tym bardziej było mi przykro. 
– Zastanawiam się Sten czy kiedyś ktoś nas pokocha na tyle, by nas stąd zabrać i dać dom? – Ciągnąłem rozważania z moim kompanem. Jakoś go to nie męczyło, choć sam stwierdziłem, że natręt jestem. Sten jednak musiał lubić nasze rozmowy, bo cierpliwie odpowiedział na moje pytanie.
– Ty na pewno znajdziesz domek. Masz niecałe osiem lat i niezmierną radość w sobie, gdy biegasz za piłeczką, o ile wcześniej jej nie pogryziesz. – Zaśmiał się, po czym kontynuował. – Marzenia się spełniają, zwłaszcza w taki wieczór, jak dziś. Musisz tylko bardzo tego pragnąć, prosić i wierzyć, że otrzymasz. Domek wtedy na pewno się znajdzie. Co do mnie… moja ślepota, wielkość i wiek nie pomagają mi w realizacji tego pięknego marzenia, lecz wbrew rozsądkowi nadal mam nadzieję. Ona utrzymuje mnie przy życiu. To dzięki niej wstaję z posłania i nadal marzę o kimś, kto mnie pokocha. 

 

                                        Wigilijny wieczór 2012 roku 

    To ja w schronisku 

Brus

Sten 

   Kłopoty z prądem 

          Tolek

     Fontanna

    Kluczyk cz.II

     Kluczyk cz.I

 Wpadka towarzyska

     Lista  Patronów 

 Kupujemy uszczelkę

         Szwajcaria                    po raz drugi 

      Fiesta Italiana

    Viva Italia! - cz.III

   Niezwykła historia adoptowanego psa Marusia   

   Z PAMIĘTNIKA PSA PODRÓŻNIKA

     Benzyny brak !

    Viva Italia ! - cz.II

     Viva Italia ! - cz.I

    Sem - Psi Anioł

     Dusty i Suran                  w Holandii

  Trippstadt, Koblenz,           Strasburg         

     Świat jest piękny !

    Jadę na motorze

       Pierwsze dni

   Mój nowy domek

    Wigilijny wieczór                2012 roku

         Galeria

        Kontakt

    Strona główna