Potem był Doro, Patafil-Paciu, Kinga-Kusia, Sonia i Xena. Była papuga - Piuta i kicia Mieciusia, czyli Miećka. Dwa konie: niebieskooki Jontuś i Eliasz.
Wszystkie bardzo kochałam i ogromnie tęskniłam, choć wielu mogłoby mi zarzucić, że zostawiłam je wyjeżdżając do Holandii. Te które jeszcze żyły, gdy wyjeżdzałam, zostały z moim ex-małżonkiem,bardzo dobrym człowiekiem. Zwierzaki nadal były w swoim domu i z osobą którą kochały.
Mario, mój obecny mężczyzna, także kiedyś miał dom i gromadkę zwierzaków. Psy, koty, papugi, królika, chomika i wszystkie razem żyły w przyjaźni. Nie było istatne, że papuga siedziała na głowie psa i grzebała mu w sierści. Pies był dzielny i z miłości do niej, jak również dla świętego spokoju, znosił papuzie pieszczoty.
Wspominając naszych braci mniejszych doszliśmy do wniosku, że jeśli oboje tak kochamy zwierzaki, to dlaczego teraz, będąc razem, nie mamy choćby psa?
No właśnie, dalczego???
Wniosek: BIERZEMY PSA!
Założenie było takie: pies ma być mały, by mógł z nami podróżować na motorze.
Nie będziemy nikomu podrzucać, naszego przyszłego pupila! Działania podjęliśmy natychmiast.
Mario usiadł przed tabletem i począł przeglądać strony internetowe.
Niestety, nie znalazł małego pieska, który przypadłby mu do serca mimo, cen od 200 euro w górę z "papierami. Ja miałam inne zalożenia, chciałam pieska z "odzysku". Byłam zdziwiona, że Mario pragnie kupić psa, lecz w jego życiu były tylko psy rasowe. Ja miałam kundle, które kiedyś stanęły mi na drodze i potrzebowały pomocy. Zaproponowałam Mario, by adoptować pieska, a nie kupować.
"Nie mamy prawa kupować psów, jeśli choć jeden znajduje się w schronisku" - prztoczyłam cytat dr. Sumińskiej.
Mario zgodził się. Wszedł na stronę schroniska w Uden. Tu mieszkamy. Znalazł tylko jednego pieska. Odpowiadał wielkością naszym wymaganiom. To był Jack Russel. Niestety, pies nie lubił dzieci. Biedny psiak... odpadł, ze względu, na moją wnusię Emilkę, lecz nie tylko z tego powodu. Wprawdzie Emilcia mieszka w Polsce, ale przecież jeździmy do rodziny. Piesek, musiał przynajmniej tolerować dzieci. Nie wszystkie psy przepadają za małymi szkrabami. Powiem nawet, że mało jest psów lubiących dzieci. Przeważnie, jeśli już jest jakieś uczucie do dzieci, to jest to zaledwie tolerancja. Tyle, w zupełności by nam wystarczyło. Niestety, ten psiak po prostu dzieci nie lubił.
Poszukiwania pupila trwały nadal. Nagle mnie olśniło! Czy to interwencja św. Franciszeka?
Przypomniałam sobie o schronisku w Opolu. Od razu otworzyłam komputer i zaczęłam szukać informacji .
Zobaczyłam filmik z biednymi pieskami, było ich 154 i 124 koty. Schronisko totalnie przepełnione.
Nic więcej nie chciałam oglądać i nawet nie przeglądałam stron adopcyjnych. Po co?
Wiedziałam, że tam na pewno jest pies dla nas. Nasz pies!
Od Bożego Narodzenia dzieliły nas tylko dwa tygodnie. Mieliśmy je spędzić u mojej mamusi i u niej się zakwaterować. Nie chcieliśmy wcześniej adoptować pieska, ze względu na nią.
Usłyszałabym, że brudne łapy - bo zima, sierść i takie tam wymówki, więc po co się narażać. W końcu byliśmy gośćmi.
Dojechaliśmy do Opola dwa dni przed wigilią . Gdy wreszcie zaświeciła pierwsza gwiazdka, kolację wigilijną spożyliśmy, a prezenty zostały rozdane, postanowiliśmy z Mario pójśc na spacer.
Po obżarstwie wigilijnego wieczoru, wyszliśmy z domu z przyjemnością.
Wiedziałam, że schronisko jest na ul. Torowej, tylko gdzie to schronisko? Ulica Torowa była mi znana, lecz ze szkoły nauki jazdy. Azylu dla zwierząt tam nigdy nie widziałam. Nie zabrakło nam jednak entuzjazmu. Musieliśmy dotrzeć do celu. Chcieliśmy choć popatrzeć na pieski. Łaziliśmy po wszystkich dziurach i zakamarkach wyludnionej strefy miasta. Taka cisza, a przecieć to prawie ścisłe centrum. Słyszeliśmy szczekanie psów. Namierzyły nas, ale my nie "namierzyliśmy" azylu. Zimna i ciemna noc - na tych peryferiach szczególnie ciemna. Było nam przykro, że tam, w oddali szczeka "nasz pies", a my nawet nie możemy na niego popatrzeć. Mogliśmy go zabrać dopiero po świętach, przed samym wyjazdem do Holandii.
Nogi nas bolały od łażenia i zaczęliśmy odczuwać mróz, który tego wieczoru naprawdę dokuczał. Myślalam o małym zmarzniętym psiaczku, czekającym na ratunek i serce mi krawawiło.
Niestety, tymczasowo trzeba było się poddać i zatknąć "białą szmatę ", bo mimo starań, nie znależliśmy schroniska. W takich ciemnościach nie mieliśmy szans. Wróciliśmy do domku mamusi z postanowieniem, dokładnego zbadania terenu, dnia następnego i z pomocą samochodu.
Pierwszego dnia świąt , jak co roku leniwie spędzonego, po obiedzie, wsiedliśmy w samochód i wróciliśmy na miejsce poszukiwań. Objechaliśmy wszystkie kąty i uliczki prowadzące do nikąd. Wreszcie znaleźliśmy wejście do schroniska. Niestety, nic nie mogliśmy dostrzec. Boksy piesków były oddalone w bezpiecznej odległości od bramy. Tylko jakaś szara wilczyca, o powierzchowności steranej życiem, chodziła po placu jak pani na włościach. Myślałam, że po prostu stróżuje. Bez jednego szczeknięcia zbliżyła się do nas. Nie odważyłam się przez siatkę pogłaskać wilczycy, Mario też nie. Odeszliśmy, by nie denerwować mieszkańców azylu. Postanowiliśmy okrążyć ten przybytek rozpaczy. Mieliśmy dużo czasu by to zrobić.
Skierowaliśmy się w stronę torów. Szliśmy przy płocie z siatki i nagle, stanął przed nami taki obrazek :
Za siatką, na wielkim czerwonym, skórzanym fotelu, leżał pies. Duży, biały podhalańczyk.
Gdy nas usłyszał podniósł się i bez szczekania, powolnymi krokami zbliżył się do nas. Stanął na łapach i oparł się o siatkę. Wyciągnął do mnie głowę i wtedy zobaczyłam jego mleczne oczy... Był ślepy...
Myślałam, że serce pęknie mi na pół. Wyciągnęłam rękę. Pies obwąchał mnie ostrożnie, po czym sam otarł łeb o moją dłoń. Zanużyłam delikatnie palce w jego sierść. Pies poddał się pieszczotom. Ogromnie ich pragnął. Głaskałam go i mówiłam do niego, a łzy płynęły mi po policzkach. Gdybym mogła, zabarałabym go natychmiast, ale nie mogłam. On był za duży na nasz miejski apartament. Nie mogłam go adoptować, lecz mogłam prosić Boga, by ten biedny, ślepy pies też znalazł dom i zaczęłam się o to modlić.
Po tym spotkaniu, zupełnie utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nasz piesek musi być ze schroniska.
Nie mogłam już spokojnie siedzieć, cały czas myślałam o tym ślepym podhalańczyku i o psie który był nam przeznaczony. Tak właśnie. Uważam, że jeśli jakieś zwierze lub czlowiek w potrzebie, stanie na naszej drodze życiowej, to z pewnością jest nam przeznaczony. Może do odrobienia jakieś lekcji?
Przez współczucie, pomoc biedniejszym, słabszym i potrzebujacym pomocy, stajemy się lepsi, piękniejsi.
Święta minęły szybko, pewnie dlatego,że tak bardzo chciałam już zabrać "naszego psa".
Mamusia próbowała mnie odwieźć od pomysłu adopcji.
- Po co wam pies? Ciągle wyjeżdzacie! Pies to odpowiedzialność i kłopot. Pies jest jak dziecko - mówiła.
Takie argumenty, nie są żadnymi argumentami. Wiem jednak, co przez to mamusia chciała mi powiedzieć:
"Manolo, zawsze zostanie w moim sercu i nigdy, żaden pies nie dorówna mu inteligencją "
Wiedziałam jak bardzo kochała Manolo. Od jego odejścia minęło 18 lat, a ona nadal miała piłeczkę i miseczkę Manolo, choć o tym nie wiedziałam.
Zaraz po świętach 27 grudnia 2012 roku, weszliśmy do schroniska. Szliśmy powoli przygladając się mieszkańcom boksów z których, wnikliwie obserwowały nas psie oczy. Niektóre pieski wychodziły nam na spotkanie, inne zignorowały nasze przybycie, jeszcze inne skutecznie chciały nas odstraszyć.
Były też takie, które prosiły o głaski i żałośnie popiskiwały gdy odchodziliśmy .
- Zobacz jaki ładny - mówiłam do Mario - szkoda, że jest taki duży. Mam nadzieję, że szybko znajdzie domek. A ten, też śliczny. Oo! i tamten! - tokowałam
- Kochanie, my możemy wziąć tylko jednego pieska - Mario upomniał mnie z pobłażliwym uśmiechem. Było mi smutno, iż nie mogę zabrać kilku pieskow, ale nie mogłam. Poszukiwania trwały nadal, ze względu na ogromną ilość nieszczęślików. Wpadliśmy na pomysł, by się rozdzielić.
Mario miał iść w prawo, ja w lewo. Jeśli któreś z nas znajdzie małego pieska i wpadnie nam do serca,bo tak to działa, to natychmiast da znać drugiemu.
Przeszłam kilka boksów i odwróciłam się w kierunku Mario.
Uderzył mnie taki widok: Mario stał przy boksie i rozmawiał z psem. Widziałam jak kuca, wyciąga rękę w kierunku ogrodzenia i się uśmiecha. Nie robił tego do tej pory. Szybko, dołączyłam do niego.
W boksie był zrozpaczony, rudy, gładkowłosy kundelek w typie jamnika. Prawie-jamnik! Nie znałam za bardzo charakteru tej rasy. Moi starzy przyjaciele mieli jamniczkę. Bardzo mnie lubiła. Zawsze przynosiła mi zabawki, ale była to dla mnie psinka jak wszystkie inne.
Teraz patrzyłam na Mario. Uśmiechał się do tego małego krzykacza. Jamniś skakał na siatkę, w nadzieji na głaski i tak szczekał , jakby walczył o życie. Kucnęłam przy nim i spojrzałam w jego oczy. Był zrozpaczony .Wydawało się ,że mówi :
- Zabierz mnie! Zabierz mnie stąd! Będę grzeczny, nie nasikam ci w domu i będę cię kochał! -
Piszczał i szczekał na zmianę. Włożyłam palce między siatkę , a ta mała, trzęsąca się z zimna bieda, zaczęła zapamiętale lizać moje palce. Główkę tulił do siatki, tak bardzo chciał się głaskać. Serce się krajało.
Z miny Mario wywnioskowąłm, że chce tego pieska. Jak ma na imię? Nie wiedziałam. Na jego boksie nie było żadnej informacji. Zapytałam Mario: - Chcesz tego pieska?
- Tak - odpowiedział krótko
- Na pewno? Ja mogę mieć każdego. To ma być bardziej "twój pies".
- Tak, chcę tego pieska. - Odpowiedź była zdecydowana
Zabrałam swoje "cztery litery" i poszłam do biura, zapytać o pieska.
W biurze siedziała pani o bardzo miłej i sympatycznej twarzy. To była pani kierownik Dorota Skupińska.
- Słucham panią, czym mogę służyć ? - zapytała
- Proszę panią, chciałam adoptować pieska.
- Którego? - zapytała pani kierownik
- Niestety, nie wiem jak ma na imię. Nie ma wywieszki na boksie.
- Nie ma?- Pani kierownik bardzo się zdziwiła - W takim razie, proszę mi powiedzieć, gdzie jest ten piesek?
Wyszłyśmy z biura, a pani Dorota, już trzymała w ręku smycz.
- Piesek, taki rudasek, jest tam, gdzie stoi ten pan w kapeluszu - poinformowałam wskazujac ręką.
- Ooo! To jest Maruś! -
-Maruś??? Niesamowite! Mój meżczyzna ma na imię Mario. Jeśli piesek nazywa się Maruś, to jest to na pewno NASZ PIES! - zaśmiałam się, bo w głebi serca naprawdę tak czułam.
To nie przypadek, że piesek miał na imię MARUŚ .
Pani kierownik podeszla do boksu. Otworzyła go i zapięła smyczkę. Mały rudzielec był szczęśliwy.
- Może państwo chcą go zabrać na spacer? Zobaczyć jak on chodzi na smyczy? - spytała pani Dorota
- Nie! My chcemy go adoptować i już zabieramy go do domu, do Holandii. Tam mieszkamy.
- No tak, ale jest taki mały problem, a mianowicie: wizyta przedadopcyjna .
-Ojej...- trochę się zmartwiłam, ale postanowiłam się zareklamować.
Mam przyjaciołkę, która bardzo dobrze mnie zna i wie, że jestem durna na punkcie zwierząt.
Wiem, że ona była czynną wolontariuszką w schronisku, bo też jest "nawiedzona". Ma dwa, czy już nawet trzy goldeny, nazywa się Beata Drozdowska. Ma też konia Molara - nerwowo tokowałam.
Byłam pewna że, w świecie zwierzaków na tym "podwórku" wszyscy się znają .
- Tak znam i Beatkę i konia. Kiedys jeździłam konno w "Ostrodze".
-Ooo! Jeśli tak, to na pewno zna pani mojego konia, niebieskookiego Jontusia?
- No pewnie! Wszyscy znają Jontka - zaśmiała się. To jest pani koń? - spytała
- Tak, kupiłam go kilka lat temu. Jontuś miał wówczas 21 lat. "Pełnoletni chłopak". Myślałam, że on mnie nauczy jeżdzić, a tymczasem Jontuś stwierdził, że mogę na niego wsiadać, jak będę UMIAŁA JEŹDZIĆ. Zwyczajny bussines conflict. Roześmiałyśmy się obie.
- Tak, to cały "profesorJontek"- podsumowała pani Dorota.
Moja znajomość z Beatką i sposób traktowania zwierząt, zostały natychmiast zweryfikowane jednym telefonem. Egzamin zdałam.
- Jest jeszcze jeden problem. Otóż, przez pare miesięcy, w weekendy przychodziła do Marusia jedna pani. Jakoś nie umiała się zdecydować, czy go adoptować - tłumaczyła mi pani kierownik.
- Kilka miesięcy, to dużo. Wydaje mi się, że aż za dużo miała czasu do namysłu. My chcemy go już i nie bedziemy się zastanawiać, bo albo się psa chce, albo nie - skonkludowałam.
- Ma pani rację, ale ja chcę być w porządku, wobec tej osoby. Pozwolicie państwo, że poszukam numer telefonu i poinformuję tą panią o waszej decyzji? -
- Oczywiście - odparłam.
Pani kierownik kolejno przerzucała kartki w segregatorze, a Maruś w tym czasie bombardował miłością Mario. Pies siedział grzecznie przy nodze, właściwie się w nią wpychał. Potem usiadł naprzeciwko i wlepił oczka w swojego wybawcę. Lizał go po rękach, wreszcie bezceremonialnie wskoczył mu na kolana. Jęzorkiem atakował twarz Mario, a ten przemawiał do Marusia uspokajająco i z miłością. Nie zapomnę tego widoku do końca życia. W tych psich gestach były wszystkie obietnice miłości jakie można wyrazić.
Numeru telefonu, do pani, która odwiedzała Marusia i bawiła się z nim przez kilkanaście weekendów, nie było w dokumentach. Po prostu pani go nie zostawiła.
- No dobrze. Nie ma telefonu. Chcialam być fair, ale teraz mając na względzie dobro psa, chcę powiedzieć, że możecie go państwo adoptować - oznajmiła pani kierownik.
Ogromnie się ucieszyliśmy, bo już ten mały brzdąc zalazł nam za skórę i wlazł do serca, a przecież było to dopiero kilkanaście minut! Co czekalo nas w przyszłości? Jaki był Maruś? Nie wiedzieliśmy tego, ale wkrótce mieliśmy się przekonać jak bardzo Maruś nas kochał...