Pierwszego dnia po obfitym śniadaniu, na którym królowały kiełbaski i szyneczki przywiezione z Opola, Tatuś zabrał mnie na dłuższy spacerek. Oglądałem budynki i skwerki okalające nasz apartamentowiec. Ogromnie mi się tu wszystko podobało, a zwłaszcza mijający nas ludzie. Uśmiechali się do mnie i do Ojca ze słowami: „Goedemorgen” (wymawiamy: chujemorche). Holenderskie „dzień dobry” bardzo mnie rozśmieszyło, ale postanowiłem się przyzwyczaić i nie chichrać za każdym razem, gdy usłyszę owo pozdrowienie. Rozbawiony i pełen wrażeń, szedłem ciągnąc za sobą Tatusia. Atrakcji, jak na jeden dzień miałem sporo, więc niemal byłem pewien, że nic nowego mnie w tym dniu nie spotka. Myliłem się. Ze spaceru wracaliśmy powoli, bo Ojciec stawiał opór a ciężki był do targania okrutnie. Z uwagi na to, że obiecał kupić mi zabawkę, nie marudziłem. Byliśmy już zaledwie kilkanaście metrów od naszego lokum, gdy nagle poczułem w nozdrzach zapach psiej karmy! Nos prowadził mnie do magicznego miejsca i zauważyłem, że Tatko pozwolił mi iść w tym kierunku. Zaledwie pięćdziesiąt metrów od domu miałem PSI RAJ! Sklep dla zwierząt! MÓJ SKLEP! Weszliśmy do środka. Na powitanie od pana sprzedawcy dostałem coś niewymownie pysznego! Musiałem przyznać, że takiego smaczka nigdy nie jadłem a ogromnie przypadł mi do gustu. Miałem zamiar w dalszym ciągu, roztaczać swój osobisty urok w nadziei otrzymania kolejnej porcji, ale Papcio wciągnął mnie między regały. Nie oponowałem. Oglądałem wszystkie gadżety i mnóstwo zabawek. Najchętniej każdą z nich zabrałbym ze sobą. Pan sprzedawca po rozmowie z Tatusiem, wybrał dla mnie jedną odpowiednią, biorąc pod uwagę moje jamnicze gabaryty a zupełnie pomijając możliwości. Ojciec przystał na proponowaną zabawkę oraz psie akcesoria, smakołyki i karmę, którą z wielką przyjemnością kosztowałem jeszcze przed zakupem, żałując, że nie było więcej gatunków. Potem Duży poprosił o zapakowanie wszystkiego, zapłacił i poszliśmy do domu. Gdy Matula otworzyła nam drzwi wpadłem do mieszkania, niczym bomba, przeszczęśliwy i podekscytowany. Natychmiast z wielkim entuzjazmem zająłem się zakupioną dla mnie pluszową zabawką. Niestety, radość nie trwała długo. W starciu z moimi zębami już po minucie „wybuchła” i mogłem sprawdzić co miała w środku. Mamusia załamała ręce a Tatuś roześmiał się mówiąc tylko: „Marusiu! Idziemy!” Posłuchałem bez zwłoki. Wróciliśmy do sklepu. Tym razem pan sprzedawca doradził małe „kongo” – ponoć nie do zniszczenia. Powrót do domku był ekspresowy, bo przecież mieszkaliśmy bardzo blisko. Uszczęśliwiony zabrałem mój nowy podarek z Tatowych rąk i jeszcze dobrze nie zacząłem się bawić, gdy kongo rozpadło mi się w pysku na połowę. To się podobno nazywa „zmęczenie materiału”. Jedną z dwóch części z ogromną satysfakcją przyniosłem Tatusiowi, kładąc mu ją pod nogi. Rozbawiony nie mniej niż ja, patrzył i oczom nie wierzył śmiejąc się serdecznie. Matka tym razem nie załamała rąk, lecz poinstruowała Padre (ojca) by złożył reklamację na ów „niezniszczalny” produkt. Znów poszliśmy do sklepu. W drodze pomyślałem sobie, że sytuacja zaczynała być nudna, więc może warto byłoby, gdyby Duzi jakiś abonament na zabawki wykupili? Mógłbym też od razu więcej ich zabrać do testowania, bo tak co dziesięć minut wracać do sklepu, to było bardzo męczące dla pana za ladą i dla nas. W końcu chciałem bawić się trochę dłużej niż parę chwil.