Ta historia wydarzyła się we Francji w 2014 roku. Wtedy jeszcze nie podróżowałem w kufrze, ale w sportowej torbie, na Mamusinych kolanach. Jechaliśmy malowniczymi wzgórzami poprzeplatanymi połaciami żyznych pól i po horyzont ciągnącymi się winnicami. Burgundia, bo o niej mowa, to przepiękny i bogaty region Francji z burzliwą historią, wspaniałą, bogatą architekturą – szczególnie sakralną – oraz smakowitą kuchnią, którą z całego wymienionego zestawu cenię najwyżej.
Wjechaliśmy do małego miasteczka. W nim to, Tatko chciał zrobić zdjęcie pomnika do konkursu Moto Guzzi. Już na pierwszym skrzyżowaniu usłyszałem, że coś się dzieje z motorem. Matka szybko zorientowała się w sytuacji i objaśniła mi, gdzie tkwił problem? Zacinała się linka gazu. Poszukiwany przez Ojca pomnik, poświęcony poległym żołnierzom podczas I Wojny Światowej, stał na małym ryneczku. Dojechaliśmy tam z fasonem, ku zgorszeniu przechodniów, bo ryk silnika naszej maszyny mógłby obudzić wszystkich, którym ów pomnik był poświęcony. Miejsce uwieczniliśmy na fotografii w pośpiechu, by hałasem nie gorszyć mieszkańców i nie narazić się na „obrzucenie kamieniami”. Za namową Mamusi postanowiliśmy zrobić przerwę. Poważnym argumentem do postoju był fakt, że trochę padał deszcz i byliśmy zmarznięci. Należało też pozbyć się problemu związanego z naszym jednośladem. Głód również dawał o sobie znać, więc zrobiliśmy pauzę w miejscu, przypominającym ni to kiosk ni to kafejkę. Weszliśmy do środka, witając miejscowe grono stałych bywalców, głośnym: „Bonjour” (dzień dobry). Tubylcy skierowali oczy ku nam i od razu usłyszeliśmy takąż samą śpiewną odpowiedź: „Bonjour”. Zmęczeni drogą, usiedliśmy za jedynym wolnym, malutkim stołem rozglądając się dookoła. Było to miejsce, gdzie można było kupić znaczek pocztowy, kartkę, zapalniczkę, książkę i gazetę, czyli: szwarc, mydło i powidło. Miało również kilka stolików, przy których zasiadali okoliczni, starzy mieszkańcy, wymieniając się ploteczkami, grając w karty, szachy, jedząc śniadanie, lunch bądź też tylko zapijając kawą ciasteczka. Są to niewątpliwie interesujące miejsca zespalające lokalną społeczność. Nie znam francuskiego – Tatko zna – ale domyśliłem się, że tu, gdzie się znaleźliśmy, było centrum tego małomiasteczkowego życia. Mieliśmy ochotę na jakieś jedzenie, lecz pora była nie po temu. We Francji o godzinie jedenastej, jest już po śniadaniu, a jeszcze przed lunchem. Szans na coś konkretnego, raczej nie mieliśmy. Podeszła do nas miła pani i zapytała czego się napijemy?
Ludzie nie zawsze są tacy jak nam się wydają... Czy rzeczywiście byliśmy skazani jedynie na słodką bułeczkę? Przeczytasz o tym w moim pamiętniku.
Maruś