Tatko potakujaco skinął głową.
Wszystkie miasteczka ciagnęły się wzdłuż wybrzeża, upiększając je starymi kamieniczkami, willami i pałacami, zawieszonymi na skałach, lub wchodzącymi do jeziora. Strzeliste cyprysy i palmy zdobiły krajobraz. Kwitnące krzewy weseliły oczy swymi barwami. Białe i różowe mandevillie odbijały się kontrastem, na tle purpurowych bugenvilli. Pelargonii w niezliczonych kolorach, było bez liku. Czuliśmy woń jaśminów i innego kwiecia, przeplatający się z zapachem potraw z pobliskich restauracji.
Zatrzymaliśmy się przy banku. Nie, żeby go obrabować! Potrzebowaliśmy parę grajcarów na pyszne jedzonko, którego zapach roztaczał się wokół i drażnił mój pusty brzuszek. Tatko wyjął z bankomatu pieniążki. Rozpoczęliśmy ostatni etap podróży. Zostało nam do pokonania, około 20 km. Musieliśmy znaleźć pensjonat w którym Mamcia zarezerwowała dla nas apartament. Właściwie, nie miała zbyt wielkiego wyboru w rezerwacji. Wszystkie hotele i pensjonaty, były już dawno zabukowane. W ofercie zostały tylko te najdroższe, albo najdalej oddalone od Mandello del Lario. To był nasz punkt docelowy. Tatko nie zrobił rezerwacji, licząc na łut szczęścia - jak zawsze. Mamcia wolała nie wystawiać na próbę cierpliwości Najwyższego i nie nadwyrężać Jego dobroci. Powód? : W Mandello del Lario odbywał się 3 dniowy zjazd motocyklistów z całego świata. Wielka feta w fabryce MotoGuzzi z okazji 95 rocznicy powstania fabryki. W takich okolicznościach, wszyscy z wyższym IQ niż posiada kura - przepraszam kurę, zrobili rezerwację hotelową, już kilka miesiący wcześniej. Dobra bliska baza noclegowa oznaczała: dobre, nawiedzone towarzystwo motoguzzistów oraz zabawę z gatunku :"wino, gitara i śpiew", w połączeniu z cudnym widokiem na Lago di Como. Niestety, nasz pensjonat był oddalony o 15km od fabryki. Za to miał normalną cenę. Przybyliśmy na przystań w Cadenabbia. Tatko poszedł kupić bilet na prom do Bellagio. Znaczy, będzie pływanie! Promy kursowały do późnych godzin nocnych, albo - jak kto woli, do wczesnych godzin rannych. Przyglądałem się wszystkiemu. Czekaliśmy na prom około pół godziny. Gdy dobił do brzegu, a platforma opuściła się na brzeg przystani, zobaczyłem wysypujących się z niego ludzi. Potem wyjeżdzały rowery, następnie motory i wreszcie samochody. Wszyscy mijajacy nas, zwracali uwagę na mnie i uśmiechali się. No, nie wiem dlaczego? Może dlatego, że jestem taki przystojny i pozytywnie nastawiony do świata i ludzi? Mniejsza o to. Prom opustoszał i mogliśmy na niego wjechać. Zamustrowaliśmy się pierwsi, bo pierwsi byliśmy w kolejce. Załoga promu powitała nas uśmiechami i pozdrowieniami. Nawet byłem głaskany. Polubiłem Włochów i Włochy, choć jeszcze nic tu nie dostałem do jedzenia. Kiedy prom się wypełnił ludzmi i samochodami odbiliśmy od brzegu. Mamcia zdjęła mi czapkę i poczułem ulgę. Wentylowałem uszy cudownym ,ciepłym wiaterkiem i nocną bryzą. Z daleka podziwiałem oddalające się światła przybrzeżnych miasteczek. Małe, piękne świetlne punkciki. Było ich mnóstwo! Pomyślałem, że dużo ludzi tu mieszka. Nie dziwiłem się. Też chciałem zamieszkać tutaj z moimi Dużymi. To było bajeczne miejsce. Prom powoli dobijał do brzegu z taką sprawnością, że nie poczułem nawet uderzenia opuszczonej platformy o nabrzeże. Zjechaliśmy z promu żegnani machaniem rąk i ciepłymi uśmiechami, tak załogi, jak i pasażerów. Obraliśmy kurs "Casa de la Bruna". To był pensjonat, w którym mieliśmy nocować. Dla mnie, w tym momencie, najważniejsza była kolacja i wygodne łóżko do spania. Miałem nadzieję, że gdzieś niedaleko pensjonatu, znajdziemy restaurację, ja znajdę jakiś kawałek trawy na toaletę i będzie okay. Nie mam wielkich wymagań co do wielkości trawnika. We Francji potrafiłem wykorzystać 50 cm kwadratowych zielska, pod jakimś drzewkiem , by wykonać obowiązek. W miastach mają kupę betonu i kamieni. O psach, chyba zupełnie zapomnieli?! Ale, żeby żadnego trawnika w mieście nie było? Niepojęte! Tu nie musiałem się martwić. Byłem przecież we Włoszech. Rozmyślałem nadal, nie zwracając uwagi na nic. Dopiero po czasie zauważyłem, że mamy problemy ze znalezieniem pensjonatu. Było już zupełnie ciemno. Tatko w nocy ślepy jak kret! Brak przyłbicy na kasku nie pomagał. Droga zaczęła mnie przerażać, tak samo jak Mamcię. Pięliśmy się dość stromo pod górkę, co kawałek witał nas ostry zakręt. Zakrętów niewyczerpana ilość ! Odniosłem wrażenie, iż drogę projektował pijany osioł , malując ją ogonem. "Nie mogli tej drogi jakoś na prosto wybudować? "Zastanawiałem się. Może mogliby, ale wtedy, byłaby to mamucia skocznia prosto do jeziora , a nie droga. Nasza nawigacja jak zawsze w sytuacjach krytycznych, odmówiła współpracy. Niekumata nawigacja jest gorsza niż jej brak. Rozpoczęliśmy "wycieczkę krajoznawczą", zdani na siebie. Krążyliśmy wkoło zwiedzając wszystkie uliczki. Mamcia ze zdenerwowania i bezradności, zaczęła chlipać i wyrzucać sobie, że zrobiła tą niefortunną rezerwację. Tatko, co chwilę wypowiadał krótkie holenderskie słowa, które bynajmniej, nie oznaczały błogosławieństwa: "Pokój temu domowi". W ciemnościach dostrzegliśmy jakąś sylwetkę. Zatrzymaiśmy się i Mamcia poszła pytać drogę do pensjonatu. Niestety, niczego się nie dowiedziała. Zaczepiona pani nie miała pojęcia, gdzie ów przybytek może sie znajdować? Nie słyszała nawet nazwy "Casa de la Bruna". Objazd terenu trwał. Niektóre uliczki zwiedziliśmy po 3 razy, za każdym z innej strony. Wjechaliśmy w drożynę, której jeszcze nie poznaliśmy. Mamcia zaprotestowała, widząc po czym mamy jechać. Tutejszy sołtys, zwinął na noc asfalt, za to co kawałek położył w poprzek drewniane kłody. Czy to ichniejsze "progi zwalniające"? Mało zabawne. Na każdej przejechanej kłodzie, Mamcia podskakiwała, a gdy znów lądowała (prawo przyciągania) na mało szlachetnej części ciała, wydawała z siebie jęki potępieńca. Był to efekt dwudniowej, wielogodzinnej jazdy na motorze. Po takiej trasie, dupsko zawsze jest mocno sfatygowane.Ta droga Mamci dowaliła ze wszechmiar. Dla motoru, była bardzo niebezpieczna, a Tatko nigdy nie zawraca. Gdyby kończyła się w jeziorze, to on pewnie by po dnie przejechał. Ten typ tak ma! W oddali ujrzeliśmy światła jadącego z przeciwka samochodu. No proszę! Cywilizacja! Dojechaliśmy powolutku do samochodu. Pan siedzący za kierownicą miał otwarte okno, była więc nadzieja na informację. Może to ktoś jadący z pensjonatu? Numery rejestracyjne były nietutejsze. Po wymianie uprzejmości, Mamcia zapytała pana, czy wie gdzie jest "Casa de la Bruna? Kierowca uśmiechnął się i odpowiedział : - Nie wiem gdzie jest "Casa de la Bruna" ale TAM! też jest pięknie! - Zaśmiał się i wskazał nam ręką ciemność, z której wyłaniała się jasna poświata. Posłuchaliśmy. Dojechaliśmy do poleconego " tam" . Owiał nas smakowity aromat włoskich potraw. - TRATTORIA !!! - Wrzeszczałem, bo już umierałem z głodu i nerwów, a wiadomo, że nic tak nie koi duszy i ciała, jak wyborny posiłek. Zatrzymaliśmy się na parkingu. Był na skarpie. Cztery metry niże,j pod nią, na kamiennej posadzce małego tarasu, stały nakryte obrusami w biało-czerwoną kratkę stoliki, przy których objadali się goście trattorii. Zacząłem szamotać się w kufrze. Chciałem jak najszybciej pobiec do tego miejsca, w którym podróżnych goszczą domowym posiłkiem. Dostałem ślinotoku, od samego zapachu ulatniającego się z kuchni. Mamcia uwolniła mnie i zostawiła z Tatką, abym zrobił co trzeba, a sama szybciutko zbiegła schodkami na tarasik. Zniknęła w drzwiach "Trattoria Baita Belvedere" w Bellagio. Znaczyło, że miejscowość była dobra i przez 1,5 godziny krążenia po zaułkach, nie znależliśmy się np. na powrót po szwajcarskiej strone. Z promu, do pensjonatu miało być 10 minut jazdy. Jakoś nam się bardzo pomnożył ten czas. Rozpromieniona Mamcia, wróciła do nas lotem błyskawicy. Oznajmiła, że stolik już zarezerwowała. Przyniosła też bardzo dobrą wiadomość. Właściciel trattorii, wiedział gdzie znajduje się poszukiwane przez nas miejsce . Mało tego! Znał właścicielkę "Casa de la Bruna "- to jego koleżanka. Osobiście, przy Mamci zadzwonił do pensjonatu i powiadomił o naszej obecności, i o tym, że będziemy u niego spożywać kolację, więc pewnie nasz dojazd mocno się przedłuży, ale "dostarczy" nas na spanie. Ogromnie podobały mi się wiadomości z opcją jedzenia. Vacum czułem w brzuchu od dawna. Wszyscy byliśmy szczęśliwi. Z lubością prostowałem łapki na spacerku wokół restauracji, lecz wolałem szybko znależć się w środku i wygodnie położyć na Tatowej kurtce. Zawsze mi kładzie na podłodze, wnętrzem do góry, żeby mi było wygodnie. Sprawiłem się szybko i wciągałem do lokalu ociągającego się Tatkę. "Dlaczego on tak zawsze powoli chodzi? " - pomyślałem ciągnąc opornego a instynkt samozachowawczy wskazywał mi dobry kierunek. Weszliśmy wreszcie do środka. Rozpromieniona Mamcia prowadziła nas po restauracji. Stamtąd wyszliśmy na tarasik i ..... zaparło nam dech w piersiach!!! Zachwycający widok roztaczał się przed naszymi oczami. U naszych stóp leżało Lago di Como w nocnej oprawie, oświetlone milionem lamp przybrzeżnych miasteczek. Wyglądało jakby cała galaktyka spadła na Ziemię, aby ozdobić swoim blaskiem jezioro i jego brzegi. A część gwiazd rozsypała się po górach, by im nie było przykro. Po jeziorze, mimo póżnej pory, nadal pływały statki. Z wysokiego wzgórza - na które tak mozolnie pięliśmy się motorem, śledziliśmy kursy promów. Trattoria, przyklejona do skały na ogromnej wysokości , oferowała fantastyczny, niepowtarzalny widok jaki trudno sobie nawet wymarzyć. Był jeszcze jeden widok, który mnie zawsze zachwyca i rozczula - sznycel na talerzu w towarzystwie befsztyczka i kiełbasek w nieograniczopnej ilości. Takie dobro powoduje, że potrafię z siebie wydobyć tylko "ochy " i "achy," jakie w chwili wyjścia na taras słyszałem od Mamci. Oczarowana roztaczającą się panoramą, zapomniała ,że ma język. Już zacząłem się obawiać o jej przyrząd artykulacyjny , gdy wydobyła z siebie pierwsze słowa. Zaraz potem się zacięła, wymawiając bezustannie: "DZIĘKI CI PANIE !!!"
W gruncie rzeczy miała za co dziękować. Widok jej się trafił, jak ślepej kurze ziarno. Za nic w świecie byśmy tu nie trafili, gdyby Stwórca nas nie zaprowadził.
Zostaw komentarz. Dziękuję
Maruś